Wsiadaj w metro i przyjeżdżaj zobaczyć swoją przyrodnią siostrę. Rudą jak marchewka.
No, nie wiem – odpowiedziała Pola ostrożnie. – Musiałabym jeszcze umyć głowę.
To przyjedź z brudną.
– Nie, muszę umyć, tylko strasznie mi się nie chce. Nie, chyba nie przyjadę.
Jak nie, to nie. Nie miałem zamiaru dać się ściągać na ziemię humorami Poli. Zacząłem rozsyłać SMS – y na pół świata. I łzawo czytać odpowiedzi.
Gdzie Pola? – zapytała Dasza, jak już mogłem znowu do niej wejść.
Odcięła się – powiedziałem. – Ja ci muszę wystarczyć.
– Na to wygląda – szepnęła mocno rozczarowana.
Biedna Dasza, nadał nie potrafiła się rozstać z tymi swoimi idyllicznymi wyobrażeniami. W tej sprawie nie mogłem jej pomóc. Mogłem ją potrzymać za rękę i już nie płakać z zachwytu nad różowym pakunkiem śpiącym w rynience z pleksiglasu obok łóżka Daszy.
Nie wiem, czy to w reakcji na zachowanie Poli, czy mimo wszystkich tych luksusów zadziałał instynkt samozachowawczy, dość że zanim minęła doba od porodu, Dasza zażądała, by wypisać ją ze szpitala. Nie chciała słuchać żadnych tłumaczeń, chciała tylko wstawać i uciekać. Lekarz dyżurny patrzył na mnie jak na idiotę, pielęgniarki jak na potwora, nic to.
Następnego dnia po porodzie byliśmy już w domu i poszliśmy na spacer. Z mocno zdziwionym psem i dwudniowym dzieckiem w wózku. Było słonecznie, Dasza nie miała problemów z chodzeniem, spacer był długi, cudny. Jeśli nosiłem w sobie jakiekolwiek idylliczne wyobrażenia, to właśnie mi się spełniły. Goniłem wiewiórki i ogłupiałe w lipcowym upale wrony. Chciałem połknąć świat tu i teraz. A Ula spała.
Ja byłem kompletnym ignorantem, ale Daszy, mimo że była już matką, nie przyszło do głowy, że zachowujemy się dość nieodpowiedzialnie. Uświadomiła nam to dopiero pielęgniarka środowiskowa, która przyszła na wywiad do noworodka i położnicy. Ochrzaniła nas jak bure suki, chociaż nikomu nic się nie stało. Ale pewnie gdzieś to ktoś nam zapisał w szarej teczce.
Narodziny dziecka niemal z tygodnia na tydzień zmieniły układ sił w naszym domu.
Dasza skoncentrowała się na Uli. Jak sama mówiła, to macierzyństwo było dużo mniej nerwowe niż pierwsze, ale i zasoby energii – na te nerwy i na całą resztę – były dużo, dużo mniejsze.
Nie miała siły ani czasu przejmować się mną i Polą. A ja musiałem nimi wszystkimi. Szlag mnie trafiał dwa razy dziennie.
Wielka wojna na wszystkich frontach niepostrzeżenie przekształciła się w podjazdową wojenkę na obrzeżach. Nie powiem, co chwila stawaliśmy na progu wzajemnego, wyczerpującego wszystkie opcje ataku nuklearnego. Pola stawiała mi się o cokolwiek, dla zasady, ja – nadal zachowywałem się wobec niej jak ojciec, którym nie byłem, o czym skrupulatnie mi przypominała, ale jakoś nie przyjmowałem tego do wiadomości.
Żadne z nas nie umiało rozwiązywać konfliktów pokojowo. Żadne z nas nie wiedziało, jak złożyć broń i zachować twarz. Co rusz zachęcała mnie, żebym może wrócił do „tej swojej Ameryki”, a ja jej proponowałem dłuższy pobyt we Wrocławiu, czy gdzie tam mieszkał Trześniewski. Ale powolutku, od czasu do czasu, zdarzało się nam już spokojnie porozmawiać o czymś więcej niż śmieci zakwitające w kuble czy nieśmiertelne majtki na podłodze. Na przykład o zaletach stoicyzmu.
Swoją przyrodnią siostrę Pola omijała szerokim łukiem. Nie podejmowała żadnych nowych akcji, siedziała w domu, zdarzało jej się pomóc w tym lub w owym, ale nawet nie patrzyła w stronę niemowlęcego łóżeczka. Dopiero po miesiącu, dwóch, zaczęła ją traktować z czymś, co można by nazwać „pogodną obojętnością”. Od czasu do czasu podchodziła, coś tam ćwierkała, ale to wszystko. Nie zmuszaliśmy jej do niczego, a ja byłem nawet wdzięczny, że od czasu tamtej historii z wyprawą do klubu trochę nam odpuściła. W dodatku w pełni ją rozumiałem.
Była straszliwie i beznadziejnie zazdrosna o Ulę, zresztą o tej zazdrości sama mi powiedziała, potem, kiedy już trochę jej przeszło. Pamiętam tę rozmowę nie tylko dlatego, że wtedy Pola po raz pierwszy w życiu z czegoś mi się zwierzyła, ale i dlatego, że rozmawiając z nią, uświadomiłem sobie własną zazdrość.
No tak, szalałem z radości, że mam córkę, ale jednocześnie czułem się odsunięty – nie tyle od stołu, ile od łoża, w którym królowało niemowlę, bo Daszę dopadły kłopoty z kręgosłupem i nie miała siły w nocy wyjmować małej z łóżeczka do karmienia. Nie prowadziła ze mną długich rozmów wieczornych, bo zasypiała tam, gdzie siedziała, do następnego karmienia, a w środku moich zwierzeń sprawdzała, czy małej się nie ulało, czy nie ma mokro albo co tam jeszcze, słowem, zachowywała się jak normalna matka.
Ja tymczasem czułem się jak egocentryczny sukinsyn. Tym sposobem raz jeszcze udało nam się wyrobić normę jako szczęśliwa rodzina.
Nie za bardzo miałem z kim o tym porozmawiać. Po raz pierwszy od ponad roku znowu zatęskniłem boleśnie za Maziukiem, jego czarnym humorem i gotowymi odpowiedziami na wszystko.
Gdybym wiedział, że nasza przyjaźń skończy się tak niespodziewanie i nieodwołalnie, może zainwestowałbym w kogoś jeszcze. Ale nie wiedziałem. Teraz wszelkie próby reanimowania starych znajomości z liceum czy ze studiów rozbijały się o lata spędzone w Kalifornii i moją demonizowaną pensję w CBDQ. „Ty nic nie rozumiesz”, słyszałem najczęściej. Może i tak, ale nikt nie palił się, żeby mi cokolwiek wyjaśniać. Wszyscy pytali tylko, gdzie płacę podatki, bo przecież wiadomo, że nie w Polsce. Może na Kajmanach? To, że w wolnych chwilach tarzam się w forsie, było dla nich oczywiste. Czy ktoś taki może w ogóle mieć jakieś problemy? Chyba tylko wymyślone!
Moi rodzice trzymali się raczej na dystans. Pomysł nazwania małej imieniem matki nie przyniósł żadnych magicznych skutków. Ojciec w pierwszej chwili się wzruszył, ale potem – jak zawsze – nie wychylał się i czekał, co zrobi, powie i zdecyduje Danka. Ona z kolei ostentacyjnie policzyła tygodnie, dni i miesiące, a nawet raz czy dwa zapytała mimochodem, czy jestem pewien, że to moje dziecko. Uważała, że znów okazałem się frajerem, który utrzymuje babę, a do tego jej dzieci. Zdążyła zapomnieć, że rok wcześniej murem stanęła za poprzednią babą, którą utrzymywałem – za bezdzietną Helen. Na temat Daszy miała wyrobione zdanie, co wiedziałem od mojej siostry. Uważała ją za spryciarę, która złapała mnie na brzuch, nim zdążyłem policzyć do trzech. Nie była zresztą w tej opinii odosobniona. Niektóre koleżanki Daszy w sposób bardziej zawoalowany, ale nie mniej bolesny, również dawały jej to do zrozumienia.
Nic dziwnego, że w pół roku po wyjeździe z Olsztyna zaniechała prób podtrzymywania kontaktu. Nie chciała słuchać o tym, jak się wygodnie urządziła, wyrzekając się sztuki i twórczego życia dla amerykańskiej mamony i dla mnie, wulgarnego Amerykanina – mało kto wiedział, że znamy się od czasów liceum.
Może nawet naprawdę by się tym przejęła, gdyby nie Elka, która nie prostowała ani nie komentowała plotek, za to przy pierwszej skardze Daszy na ludzką zawiść i niesprawiedliwość losu spokojnie popukała się w czoło i zmieniła temat.
Zawsze lubiłem Elkę!
W końcu sierpnia wyjechałem na Mazury na off – site, zwany tutaj wyjazdem integracyjnym, z grupą świeżo przyjętych konsultantów. Towarzyszył mi Amerykanin w moim wieku – jeden z partnerów i jednocześnie mój bezpośredni przełożony. Było – jak zawsze na takich wyjazdach – dużo alkoholu, były działania zespołowe, szukanie skarbów, rodzaj biegu na orientację i temu podobne. I zdarzyło się takie spokojne letnie popołudnie, kiedy konsultanci w kilku grupach pracowali nad swoimi zadaniami, a my siedzieliśmy sobie pod lasem na jakiejś ławce i gadaliśmy o wszystkim i o niczym. Nie wiem, jak to się stało, że poskarżyłem mu się, że w moim łóżku rządzi noworodek, bo jego matka ma problemy z kręgosłupem.