Выбрать главу

Pamiętam, jak wyszliśmy z windy z poobijanymi drzwiami. Spod mysiej emulsji błyskała stal – porażająco błyskała.

Weszliśmy na oddział, a ja cały czas wbijałam wzrok w ziemię, żeby nie patrzeć na to wszystko dookoła. To był ten inny świat, który nas nie dotyczył. Nie dotyczył! To jakaś pomyłka, my tu tylko przejazdem, na chwilkę.

Jak się nigdy nie było w szpitalu dla dzieci, i to w takim szpitalu… Bo to był moloch, kosmiczna czarna dziura, na milionie pięter skoncentrowane nieszczęście dzieci całego świata, czy raczej całej Polski. Okna, których nie można otworzyć. Czerwiec, gorąco na zewnątrz, żadnej klimatyzacji, nigdzie nawet wiatraczka, ciasno, koszmar!

Lekarz, który przyjmował Polę na oddział, wziął jej zdjęcia: kilkadziesiąt ujęć warstw mózgu z każdej strony pod różnymi kątami. Podniósł je, spojrzał – widział nas jakieś pięć minut – i powiedział:

– No tak, z mojego doświadczenia wynika, że taki guz jest złośliwy.

I wyszedł.

Nie wiem, może pobiegł ratować komuś życie, może kawa mu stygła, ale wyglądało to tak, jakby uciekł – oddał strzał i szybko się ewakuował, żeby nie psuć sobie miłego popołudnia przykrym widokiem naszej reakcji.

Było to równie przerażające jak jego diagnoza.

Nieznany mi zupełnie gatunek człowieka. Naprawdę nie obchodziło go, co my na to!

A my nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić.

Czułam się tak, jakby w tym ciasnym pokoiku otworzyło się przed nami wielkie, puste po niewidoczny horyzont, przerażające Nic. Nie mam pojęcia, jakim cudem wyszliśmy stamtąd o własnych siłach. Pamiętam tylko, że cały czas kurczowo trzymaliśmy się za ręce. Dłoń Marcina była zimna, mimo upału i wszechobecnej duchoty.

Weszliśmy do sześcioosobowej sali, gdzie Pola bez specjalnych emocji lokowała się przy samych drzwiach. Dobrze, bo przynajmniej miała tam szansę na minimalny przewiew.

– Potrzebujesz jeszcze czegoś? – zapytałam tak nienaturalnie swobodnym tonem, że aż się przestraszyłam.

Ale Pola nic nie zauważyła.

Dużo picia – mruknęła, wyciągając się z ulgą na swoim nowym łóżku. – Ale nie chce mi się już nigdzie iść. Skoczysz?

Skoczę – powiedziałam, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać.

To może ja – mruknął Marcin i szybko wyszedł.

Nie było go jakieś dziesięć minut. Przez cały ten czas siedziałam na taborecie, wpatrując się w moją córkę, która pracowicie odpowiadała na SMS – y. Zadziwiające, ale w tej akurat czynności nie przeszkadzały jej kłopoty ze wzrokiem. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie mogłam wylać z siebie tego, co szalało mi w głowie. Dobrze, że Ula spała.

Co tak patrzysz? – zapytała w końcu podejrzliwie.

Bo mam oczy – odpowiedziałam jak przedszkolakowi.

– Denerwujesz się – stwierdziła.

Pokiwałam głową.

– Zawsze się denerwujesz, a potem zawsze wychodzi, że nie było czym – pocieszyło mnie moje dziecko.

Uśmiechnęłam się, ale nie miałam siły na nic więcej.

Wrócił Marcin z wodą i sokiem jabłkowym.

Zostawiliśmy Polę i wyszliśmy.

Był wczesny czerwcowy wieczór. Słońce ociągało się z zachodzeniem, upał zelżał, ale nadal nie czuło się najlżejszego powiewu.

Patrzyłam na ludzi siedzących na murku wzdłuż monumentalnych schodów wejściowych, ludzi idących ulicą, wychodzących ze sklepu naprzeciwko. Z zaparkowanego na zakazie stuletniego malucha dobiegało upiorne „uc, uc, uc”. Chyba pierwszy raz w życiu nie zirytował mnie ten straszliwy rytm odbijający się czkawką w żołądku.

Patrzyłam na drzewa, bo tam obok jest piękny las, na wierzchołki sosen strzelające w niebo z morza zieleni i czułam się tak, jakby nieodwołalnie i na zawsze oddzieliła mnie od tego wszystkiego niewidzialna szyba.

Usiedliśmy na rozgrzanym murku. Zadzwoniłam do Grzegorza. Powiedziałam, gdzie jest Pola i jaka jest diagnoza, a on się rozłączył. Po chwili zadzwoniła Jagoda, z którą nie zamieniłam ani słowa od czasu tamtej rozmowy, kończącej moje małżeństwo i naszą przyjaźń.

– Czy coś się stało? – spytała. – Bo Grzegorz nie jest w stanie nic z siebie wydusić.

– Tak – powiedziałam. – Pola ma guz mózgu. Właśnie zostawiliśmy ją w szpitalu. W przyszłym tygodniu będzie operowana.

– O Matko Boska! – jęknęła i się rozłączyła.

Cały czas zastanawiałam się gorączkowo, jak o tym powiedzieć mamie, żeby jej za bardzo nie zdenerwować. To był mój największy problem! Odezwała się we mnie mała dziewczynka, która dziurę w nodze, w głowie, w sercu zalepi sobie sama choćby papierem toaletowym, żeby tylko nie zdenerwować mamusi! Jakaś paranoja!

W końcu zadzwoniłam i powiedziałam to samo co Grześkowi, a potem jego żonie.

Mama zareagowała całkowicie w swoim stylu:

– Tylko nikomu o niczym nie mów i nie płacz.

O, tak! Żeby nikt nawet przypadkiem nie zauważył, że cały świat ci się zawalił, córko. Bo to jest najważniejsze! Trzymać pion.

Pojechaliśmy do domu. Płakałam tak długo, aż zasnęłam.

Tym różniłam się zasadniczo od mojej matki. Ona uważała, że płacz rozkłada i osłabia. Ja wiedziałam, że muszę płakać, by strach i przerażenie, niedowierzanie i bunt, tłukące się po głowie, brzuchu i wszędzie, choć w małej części wypłynęły ze mnie razem ze łzami. Nawet jeśli dawało mi to tylko parę godzin snu.

Tamtej nocy śniła mi się mała, sześcioletnia Pola w czerwonych rajstopkach i granatowej sukience. Stała w uchylonych drzwiach zupełnie pustego pokoju, tylko na środku rosło tam wysokie, Srrebrzystozielone drzewo.

– Mogę wejść? – zapytałam.

Nie odpowiedziała. Pokręciła głową i nie spuszczając ze mnie wzroku pełnego powagi, powoli zamknęła drzwi.

Chciałam podbiec, zatrzymać ją i te drzwi, ale nie zdążyłam. Zamknęły się, a ja się obudziłam.

Było jasno. Marcin siedział przy komputerze. Chyba w ogóle się nie kładł.

Co robisz?

Czytam o guzach mózgu.

– Więc to wszystko prawda? – zapytałam bardziej samą siebie niż jego.

Podszedł do mnie i nic nie mówiąc, przytulił.

Był czerwiec, kolejny piękny, gorący dzień początku lata. Gałązka jaśminu zaglądała przez okno jak co ranek. W ogrodzie tak jak wczoraj i przedwczoraj świergoliły ptaki, pies skrobał w drzwi, żeby go wypuścić. Razem ze mną obudził się świat i to, co się stało, i wszystko, co jeszcze miało się stać.

Ula obudziła się na poranne karmienie.

Musiałam wstać i żyć dalej.

„Innego końca świata nie będzie”…

3

CBDQ dało mi wolną rękę.

– Bierz tyle czasu, ile ci trzeba – powiedział partner, któremu podlegałem.

To była wielka wspaniałomyślność. Dzięki temu mogliśmy jeździć do Poli codziennie.

Chodziliśmy do niej na zmianę, bo jedno z nas musiało się zajmować Ulą – jeśli padało, to w samochodzie, jeśli była pogoda, to na spacerze po okolicy. Na tyłach szpitala rozciągał się daleko piękny sosnowy las, nieco zaśmiecony na obrzeżach, ale głębiej całkiem w porządku.

Pola czekała na operację jeszcze dziesięć dni. Badali jej stan ogólny, testowali, czy nie jest uczulona na żaden ze składników narkozy i tych wszystkich preparatów, jakich zamierzali użyć przy zabiegu.

Jej największym problemem, co ja mówię – tragedią – było to, że mieli jej ogolić głowę. Była strasznie dumna z tych swoich blond loków. Tak długo męczyła pielęgniarki pytaniami, czy da się to zrobić tak, żeby nic nie było widać, aż w końcu obiecały jej, że podgolą minimalnie z tyłu.

Przyjeżdżamy do szpitala, a Pola siedzi po turecku na łóżku i płacze. Długie kosmyki zakrywają jej twarz, ale widać, że aż się trzęsie.

– Co się stało? – zawołała Dasza przerażona.