Выбрать главу

Przypomniały mi się nasze z Marcinem spacery wzdłuż Warszawskiej albo Alei, niekończące się odprowadzanie z jednego końca miasta na drugi i gadanie, gadanie, gadanie. Popołudniowe telefony, które moja mama odbierała z ciężkim westchnieniem, bo po śmierci jego mamy nie wypadało jej tego w żaden sposób komentować.

Działo się to w czasach, gdy koszt połączenia lokalnego nie miał żadnego związku z tym, jak długo ono trwało, ale kiedy dzwonił Marcin, wiadomo było, że już nikt się do nas dziś nie dobije. Więc znowu długie rozmowy i moja złość, kiedy zaczynał swój ulubiony temat:

– Jestem człowiekiem, którego nie ma – mówił.

Albo:

– Jestem niewidoczny.

Nie niewidzialny, to byłoby może ciekawe, ale niewidoczny, niedostrzegalny, taki, co to się nawet nie odbija w cudzym spojrzeniu. Człowiek Nikt. To było dobre w tekstach Stachury, ale nie w prawdziwym życiu.

Co można na to odpowiedzieć? Co może powiedzieć ktoś, kto sam ma wątpliwości, czy naprawdę istnieje? Nie chciałam go słuchać, miałam dość własnych problemów, płakałam nad sobą i nad tym, jaka jestem niezrozumiana, niekochana i nikomu niepotrzebna. Czułam się wtedy straszliwie samotna – nieważne, czy to była prawda, czy tylko moje wyobrażenie. Więc złościłam się na Marcina i krzyczałam, że plecie, żeby pleść, że to bzdura, bo przecież ja go widzę, z całą pewnością istnieje i jest moim jedynym przyjacielem.

Tak było. Moja przyjaźń z Elką, niezachwiana od połowy podstawówki, wkroczyła wtedy w dziwną fazę. Pojawiło się między nami coś, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się po prostu starannie skrywaną rywalizacją, już nie o oceny, jak dawniej, ale o… nie wiem, jak to określić… atrakcyjność, popularność. Pewnie tak, choć nawet dzisiaj trudno byłoby nam się do tego przyznać.

Jedno jest pewne – tamten czas, mimo że spędzony razem, w jednej klasie i w jednej paczce, tak naprawdę rozdzielił nas na długie lata. Zbliżyłyśmy się ponownie dopiero jako matki małych dzieci, kiedy Elka przeprowadziła się do Olsztyna, gdzie jej mąż odziedziczył mieszkanie po babci. Dopiero wtedy poczułam, że zniknął ten trudny do uchwycenia fałsz i podskórna nielojalność, jaka w liceum towarzyszyła nieodmiennie naszym czułym powitaniom i pożegnaniom.

Marcin był jedynym człowiekiem, któremu w tamtym czasie ufałam bez zastrzeżeń. Może dlatego, ze był tak jak ja wiecznie zdołowany. Dopiero jako dorosła osoba uświadomiłam sobie, że w przeciwieństwie do mnie miał po temu parę powodów: choroba matki, jej śmierć, nowa żona ojca.

Nie mogłam wtedy wiedzieć, że ten ponury chłopak w zielonej stachurowskiej kurtce to jedyny facet w moim życiu, któremu naprawdę będzie chciało się słuchać tego, co mam do powiedzenia. Jedyny, przed którym będę w stanie się otworzyć – nie miłośnie i romantycznie, nie myślałam o Marcinie w taki sposób, ale właśnie w rozmowie, prawdziwej rozmowie, gdzie nie chodzi o to, kto ma rację ani kto ciekawiej opowiada, ale o to, ile z siebie chcesz pokazać, odsłonić, ujawnić…

3

Długo krążyłem po gmachu szkoły, gdzie wszystko wyglądało niemal tak samo jak naście lat temu, a jednocześnie wydawało się mniejsze, bez znaczenia, banalne.

Szkolny sklepik, do którego, zwalniany permanentnie z fizyki, taszczyłem kilogramy pączków z ciastkarni na Warszawskiej, przemianowano na Cafe Liberum Veto. Kłębił się tam teraz tłum amatorów cateringowego żarcia. W skrzydle, które za naszych czasów było w ruinie, czy raczej w permanentnym remoncie, panoszyły się teraz gabinet lekarski, parę innych pomieszczeń i dodatkowa klatka schodowa. Dawniej było to królestwo urzędujących tu nielegalnie członków kółka teatralnego i tych paru panienek, o których wtajemniczeni wiedzieli, że nie noszą majtek, żeby było szybciej na przerwach, w którymś z załomów zrujnowanych murów. Często się tu kiedyś kręciłem. I nic.

Gdybyż te porządnie odmalowane ściany mogły mówić… Na szczęście nie mogą.

Snułem się korytarzami, zerkając na dzieła plastyczne monstrualnej wielkości, które zdobiły większość ścian. Gdzieś tutaj była izba pamięci z radiostacjami kościuszkowców. Razem z Maziukiem po kryjomu rozkręcaliśmy je na części, chcąc złożyć z nich własną. Najdziwniejsze wrażenie robiły wmurowane tu i ówdzie tabliczki pamiątkowe wcześniejszych roczników maturalnych, wycięte z lastrykowych płytek stanowiących w Polsce ostatni krzyk mody cmentarnej. Szukałem znanych mi nazwisk.

W tłumie pojawiały się niejako znajome twarze. Patrzyłem na ludzi, których pamiętałem – niektórych lepiej, innych gorzej – uśmiechałem się, z kimś się nawet witałem, ale rozglądałem się za… ileż można się oszukiwać, oczywiście, że szukałem Daszy.

Schodziłem schodami od strony boiska, kiedy dobiegła mnie z dołu przemowa Alki – jak dawniej mówiła świdrującym głosem przemądrzałej dziewczynki. Spojrzałem w dół, przez poręcz… prosto w oczy Baśki Wolanin.

– Marcin! Jesteś! – zawołała, jakby mnie właśnie dostała pod choinkę.

Tylko tego mi brakowało!

Minęło kilkanaście lat od nieszczęsnego spotkania klasowego w Horteksie. Nie wiedzieć czemu, przywlokłem wtedy ze sobą Helen, obrażoną i od progu znudzoną. Przyszła też Dasza, spięta, a zarazem ostentacyjnie wyluzowana, hałaśliwa jak nigdy, w obrzydliwie krótkiej spódniczce. Uparła się, żeby usiąść w części dla palących i przez całe spotkanie kopciła jednego za drugim. Tortura!

W którymś momencie ruszyłem w stronę toalet, nie wiem po co, może powalić głową w kafelki albo zawyć do pisuaru. Baśka zastąpiła mi drogę na półpiętrze.

– Weź mnie – wyszeptała.

Naprawdę oczekiwała, że zrobię to tu i teraz, a potem lub przedtem zapłacę podwójną stawkę babci klozetowej!

Nigdy nie miała wyczucia. Nie obchodziło mnie, że przez całe liceum była we mnie rozpaczliwie zadurzona ani dlaczego postanowiła mi to wyznać właśnie przy tej okazji. Nad czym miałem się roztkliwiać? Baśka durzyła się we mnie, ja w Daszy, a Dasza… cóż, siedziała właśnie, nerwowo wygrzebując kolejnego golden americana, paplająca, oddzielona kłębami dymu. Maziuk wpatrywał się w nią z taką miną, jakby miał ją za chwilę przełożyć przez kolano i sprać na kwaśne jabłko. W końcu nawet moja żona wyczuła jakieś napięcie.

Pokutowałem za to spotkanie przez sześć tygodni. W tej materii Helen była twarda.

Czułem się wtedy fatalnie. To była moja pierwsza podróż do Polski stamtąd, z Kalifornii. Byłem zszokowany tym, jak bardzo moi starzy zmienili w ciągu zaledwie trzech lat. Jak ciasno było w ich mieszkaniu. Jakie wszystko było abstrakcyjnie tanie. Jak obca wydawała mi się Dasza. Jak bardzo chciałem czuć to, co dawniej…

– Marcin! Przyśrubowało cię do tych schodów? – usłyszałem Gryckiewicza, który wychylając się zza balustrady, pociągnął mnie za nogawkę.

Ruszyłem w dół, skręciłem pod schody, zacząłem się witać, ściskać i cmokać. Kątem oka dostrzegłem Daszę, która siedziała spokojnie, przyglądając mi się z uśmiechem.

Zeszczuplała, a może tak mi się tylko wydawało, bo nigdy nie widziałem jej z tak krótkimi włosami. Z tej odległości nie mogłem zobaczyć jej oczu, tylko światło z korytarza odbijające się w okularach. Małych owalnych okularach. To była Dasza i nie Dasza.

Wyglądała wspaniale, co mnie zaskoczyło, bo po tamtym spotkaniu w Horteksie wydawało mi się, że będzie z nią już tylko gorzej. Podszedłem bliżej. Wstała.

Tak, udało jej się wejść w dojrzałość i zachować twarz. Nos nadal lewicujący, jedynka nadal lekko wystająca, ten sam uśmiech. Wyglądała na tyle lat, ile miała. Na szczęście.