Выбрать главу

4

Zjechaliśmy windą na pierwsze piętro na OIOM. Nie chcieli nas wpuścić do środka. Nie pamiętam, jak ubłagałam oddziałową, ale w końcu dała mi fartuch, maseczkę, czepek, nowe ochraniacze.

Weszłam do sali nie z tego świata. Czworo dzieci tam leżało. Wszystkie zaplątane w rurki, przewody od kroplówek i pomrukującej aparatury, wszystkie z ogolonymi głowami i twarzami w kolorze poduszek. Przez sekundę zastanawiałam się w panice, które z nich to moja córka. Ale tylko przez sekundę. Zobaczyłam ją i nogi wrosły mi w ziemię. Nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca! Pielęgniarz, widząc mnie, podszedł do łóżka, dotknął jej.

– Zobacz – powiedział – przyszła twoja mama.

Podeszłam, a może się podczołgałam, nie wiem.

Pola otworzyła oczy, a ja zobaczyłam potworny oczopląs. Nie mogła w ogóle skoncentrować wzroku. Była przytomna, próbowała coś powiedzieć, ale z gardła wyszedł jej tylko nieartykułowany bełkot.

Przypomniał mi się mój sen z małą Polą, która zamykała przede mną drzwi.

Stało się. Moja córeczka była gdzieś, gdzie nie miałam wstępu. Nie wiedziałam nawet, czy to jasny pokój ze srebrzysto – zielonym drzewem, czy ciemność, chaos i lęk. Nie było sposobu, by pójść tam za nią.

Chyba po raz pierwszy w życiu byłam zbyt przerażona, żeby płakać.

Kazali mi wyjść.

– I co? – zapytał Marcin czekający na zewnątrz.

Nie wiem.

Jest przytomna?

Tak, ale nie jest w stanie nic powiedzieć.

To pewnie te leki uspokajające – mruknął.

Chyba nie – szepnęłam.

Wyszliśmy. Wsiedliśmy do windy, która jechała na górę, choć chcieliśmy na dół. Byliśmy półprzytomni.

Cały czas miałam w głowie zamykające się ciężkie drzwi ze snu, ale stojąc tam, w tej windzie, widziałam, czułam, jak powoli, nieubłaganie ich kontury się zacierają, rozmywają i drzwi zamieniają się w potworną czarną dziurę, która mnie zasysa. Coś strasznego przenikało mnie do kości, na wylot, jakaś przerażająca wewnętrzna martwica.

I pojedyncze, oderwane myśli, tłukące się w tej pustce i martwocie… Że zlekceważyłam objawy… Że mogłam ją uważniej obserwować… Że gdyby nie Marcin, gdyby nie te wszystkie gwałtowne zmiany, przeprowadzki, nowe szkoły, gdybym nie urodziła Uli…

– Co teraz będzie? – zapytał Marcin.

Przypomniało mi się, jak dzień przed operacją poszłyśmy z Polą do szpitalnej łazienki. Miała już wyraźny kłopot z utrzymaniem równowagi, dlatego chciałam jej pomóc przy wejściu do wanny.

– Daj spokój – rzuciła, gramoląc się samodzielnie. – Po operacji będziesz mi pomagała.

Poczułam, że robi mi się niedobrze. Wiedziałam, o co pyta Marcin, ale mogłam odpowiedzieć mu tylko:

– Jedziemy do domu.

Pojechaliśmy do Uli, która od kilku tygodni raczkowała jak mała torpeda, wzbudzając entuzjazm Figi i umiarkowany entuzjazm mojej mamy. Dziecko i pies przemieszczali się po całym parterze w zbitym kłębie, siejąc zamęt i spustoszenie. Nie wiem, jakim cudem znajdowałam siłę, żeby się tym cieszyć. Może to była jakaś łagodna odmiana schizofrenii.

Następnego dnia z samego rana zadzwoniła macocha Marcina.

– To co? – powiedziała na dzień dobry – To jesteś zdruzgotana?

– Nie. Wierzę, że wszystko się dobrze skończy – odparłam.

– No, nie wiem, ja bym nie ufała konowałom. Nowotwór to nowotwór.

– To łagodny guz… – sprostowałam nie wiadomo po co. Miałam ochotę odłożyć słuchawkę.

I pewnie trzeba było odłożyć, bo Danka okazała się niezwykle zainteresowana szczegółami operacji. Chciała wiedzieć, czy była trepanacja czaszki, jak rozbijali tę czaszkę, czy Pola zostanie z dziurą w głowie i czy bardzo dużą. Być może miała więcej wnikliwych pytań, ale przerwałam jej niezbyt grzecznie, powiedziałam, że muszę się szykować do szpitala, i oddałam słuchawkę Marcinowi.

Parę dni później Pola wróciła na oddział.

O ile jeszcze na OIOM – ie była przytomna, próbowała i mogła zrobić cokolwiek, o tyle na oddziale cofnęła się właściwie do stanu wegetatywnego. Nie umiała przełykać, trzeba było jej włożyć sondę, cewnikować, ona po prostu nie funkcjonowała sama z siebie. Nie mówiła i wszystko wskazywało na to, że nie widzi. Była kompletnie otumaniona, dostawała silne leki przeciwbólowe. Mogła tylko oddychać.

To było jak codzienna pielgrzymka – trzydzieści kilometrów w jedną stronę. Wstawaliśmy o świcie, szykowaliśmy jedzenie dla Poli, przecierane zupy, kaszę jaglaną, i w samochód. Zbyt krótko mieszkaliśmy w Warszawie, żeby eksperymentować z jakimiś skrótami i objazdami – jechaliśmy trasą, którą Marcin po prostu wyrysował na planie.

Przemierzaliśmy rozprażoną upałem albo zalaną deszczem – i niezależnie od pogody zakorkowaną – Warszawę. Dzień w dzień towarzyszyła nam w tych jazdach obłędnie lansowana wówczas piosenka „The Road to Mandalay”. Nie wiedzieliśmy, jak się nazywa, na nasz użytek nazywała się „pam – pampampara ram pampam”. Śpiewaliśmy ją bardzo głośno, to znaczy ja śpiewałam, Marcin buczał w sobie właściwych rejestrach. Zagłuszaliśmy Robbiego Williamsa, nasze lęki, myśli o tym, co nas już spotkało i co nas czeka. Do dziś, kiedy myślę o tamtych przejazdach w tę i z powrotem, słyszę „pampampampara ram pampam”.

Za Marysinem miasto przechodziło w senną willową dzielnicę podmiejską. Po obu stronach drogi kłaniały się stare sosny, wszędzie niska zabudowa, domy najwyżej dwupiętrowe, sporadycznie bloki, ale też nie wyższe niż cztery piętra.

Dojeżdżaliśmy do celu, a tam, po zjeździe z ronda, zza zakrętu wyłaniał się Moloch. Z tej perspektywy wyglądał tak, jakby wyrastał na końcu ulicy i zamykał ją swoim wielkim czarnym cielskiem. Patrzyłam na ten żelbetowy gigantyczny meteoryt w środku lasu i robiło mi się słabo.

I znowu trzeba było wejść do środka, kupić w automacie ochraniacze, wjechać na piąte piętro windą z uszkodzonymi drzwiami, przejść się do stołówki po herbatę, postawić kubek na ruchomej taśmie, zupełnie jak kilkanaście lat temu na Dworcu Centralnym – tak samo pięknie i komfortowo.

Wchodziliśmy do Poli i każdego dnia widziałam jakiś okruch, cień poprawy, a lekarz przychodził na obchód, patrzył i rzucał:

– Tutaj bez zmian.

Jasne. Po co dawać znękanym ludziom chociaż odrobinę nadziei? Niby dlaczego mieliby choć przez sekundę poczuć się lepiej? Szpital jest po to, żeby cierpieć, czyż nie?

Marcin patrzył na mnie i pytał:

– Co teraz będzie?

Było mycie, układanie, zmienianie pozycji, karmienie, kiedy już odłączono sondę, no i czytanie. Porozumiewaliśmy się z Polą na zasadzie „tak – nie” – jak mówił Marcin: tylko pytania zamknięte – bo wiedzieliśmy, że nas słyszy i rozumie. Czasami chodziliśmy coś zjeść do szpitalnej stołówki. Koło piątej, szóstej ruszaliśmy w drogę powrotną. Sam powrót zabierał nam ponad godzinę.

Ula miała dziesięć miesięcy. Był środek lata. Rozpaczliwie szukaliśmy opiekunki na stałe. Ale wszystkie polecane nam panie, studentki, dziewczyny z sąsiedztwa mogły zaangażować się dorywczo, jednorazowo, na kilka dni. Nie sposób było znaleźć kogoś na weekend. Ustaliliśmy, że w niedzielę Marcin pojedzie do Poli sam.

Pojechał rano i wrócił wieczorem. Ledwie żywy i wstrząśnięty. Okazało się, że musiał samodzielnie zmienić pampersa i umyć Polę, bo gdyby czekał na pielęgniarki, odparzyłaby się w tym upale.

– Zrobiłem to.

Tyle tylko powiedział, a ja, patrząc na niego, myślałam: „Grzesiek, gdzie jesteś? Dlaczego nie ma cię przy łóżku córki?”. Sezon w teatrach skończył się dwa tygodnie temu. Nie wyobrażałam sobie, jakie niby zobowiązania zawodowe mogły być ważniejsze niż to, co działo się tutaj. Próbowałam obliczyć, w którym miesiącu może być teraz jego żona, bo tylko ta ciąża i jakieś związane z nią kłopoty mogły być wytłumaczeniem.