Выбрать главу

Może nie płakaliśmy z radości do nocy. Ale niewiele krócej.

Następnego dnia omal nie uściskałem Trześniewskiego w tych drzwiach, gdzie dotąd mijaliśmy się bez słowa. Być może nawet doszłoby do jakiegoś przełomu w naszych stosunkach, ale na dzień dobry powiedział nam, że musi wracać do Wrocławia.

– Mówiłeś, że zostaniesz przez tydzień – zaprotestowała Dasza. – Nie widzisz, że Pola cię potrzebuje?

– Jagoda jest w szpitalu. Będą prowokować poród. Coś jest nie tak – wyjaśnił spokojnie, jak nie on.

Patrzyłem, jak oddala się długim korytarzem neurologii. Spieszył się. Wyglądało to tak, jakby uciekał.

Każdy pretekst dobry – mruknąłem.

Przesadzasz – sprzeciwiła się Dasza. – Przecież się nie rozdwoi.

A ty możesz? – zapytałem nieprzekonany.

– Ja to co innego, bo… – I nagle zgięło ją wpół. Zupełnie jakby w środku zdania odebrało jej siły, jakby przygięło ją do ziemi jednym mocnym skurczem.

Chwyciłem ją. Drżała na całym ciele, ale już się prostowała, próbowała wyrównać oddech i powstrzymać łzy. Dwie minuty później weszła do szpitalnej sali z niemal naturalnym łagodnym uśmiechem. Tylko ja widziałem, jakim heroicznym wysiłkiem przykleiła go sobie na twarzy.

Pojechaliśmy na konsultację do chińskiego lekarza. On jeden z całego kręgu specjalistów, z którymi mieliśmy do czynienia, zadał sobie trud i wytłumaczył nam, co się stało z Polą.

– Mózg zanurzony jest w płynie mózgowo – rdzeniowym, a ten płyn jest produkowany i rozkładany w czterech, połączonych ze sobą, niewielkich komorach – tłumaczył, pokazując nam palcem to, o czym mówił, na kolorowych wyklejkach wielkiego atlasu anatomicznego. – Wewnętrzne ściany komór pokryte są wyściółką z tkanki nabłonkowej, która wytwarza ten płyn. Komora czwarta znajduje się najniżej, w dolnej, tylnej części mózgu.

Przesunął atlas, rozłożył naszą dokumentację, kilka kartek, które dostaliśmy w szpitalu.

– Z rezonansu magnetycznego wynika, że guz wypełniał tę komorę niemal całkowicie. – Teraz pokazywał ołówkiem na schematycznym rysunku mózgu ludzkiego w jakiejś innej książce. – Oprócz tego wrastał w móżdżek, a także sięgał wypustką, czymś w rodzaju leja, w stronę pnia mózgu, czyli tam, gdzie zaczyna się rdzeń przedłużony i gdzie są jądra wszystkich nerwów przechodzących przez rdzeń kręgowy. Gdyby go zostawić w spokoju, mógłby za jakiś czas – one rosną powoli – dosięgnąć któregoś z ważnych nerwów i go uszkodzić, chociażby tego, który kontroluje oddychanie.

– I udusiłaby się? – zapytałem.

Nie ma co gdybać – odpowiedział spokojnie i zaczął rysować mózg, teraz już na odwrocie któregoś z naszych papierów. – Guz zabierał miejsce, w którym normalnie znajduje się płyn mózgowo – rdzeniowy. A w mózgu nie ma miejsca na zbyciu. Czaszka ma taką objętość, jaką ma, i nie może powiększyć się jak nadmuchiwany balon. Guz się rozrastał, sprawiał, że rosło ciśnienie płynu. Musiało rosnąć. Stąd zawroty i bóle głowy, a także zaburzenia widzenia. Typowe objawy.

Dlatego okulistka kazała działać natychmiast – mruknąłem.

Dobrze – przerwała mi Dasza – ale proszę powiedzieć, czy stan, w jakim teraz jest Pola, spowodował guz, czy operacja, bo nikt nie chce z nami o tym rozmawiać.

Przyglądał nam się chwilę tym swoim pozornie zmęczonym wzrokiem, jakby szacował, ile jesteśmy w stanie przyjąć.

Tego nie sposób stwierdzić. Nigdy się nie dowiemy – powiedział w końcu. – Guz i nadciśnienie wewnątrz czaszki mogły doprowadzić do uszkodzenia różnych ważnych nerwów i mogły poważnie zaburzyć funkcje móżdżku.

Wiem – znowu przerwała Dasza – ale co to znaczy?

To znaczy, że Pola może nie widzieć, może mieć kłopoty z utrzymaniem równowagi, z wykonywaniem rękami precyzyjnych ruchów – wyliczał. – Że może mieć niedowład części twarzy i krtani, a co za tym idzie, zaburzenia mowy i przełykania. Mówię: może. Ale w tej chwili nie ma sposobu, żeby się dowiedzieć, jak poważne są uszkodzenia. Trzeba czekać.

Słuchaliśmy, pytaliśmy i niby przyjmowaliśmy do wiadomości, ale dziś wiem, że kompletnie nie zdawaliśmy sobie sprawy, co to tak naprawdę oznacza – dla Poli, no i dla nas.

Nadal pielęgnowaliśmy złudzenia, że skoro nowotwór został wycięty w całości, to cała reszta, to, co się stało z Polą, wszystko po kolei się odstanie – może nie za miesiąc, ale za pół roku, rok. Nie chcieliśmy wiedzieć, że nic już nie będzie tak jak dawniej.

Niby nie czekaliśmy na wielki cud, ale każde z nas, mniej lub bardziej świadomie nadal miało nadzieję – choćby na całkiem mały, malutki cud – niechby Pola zaczęła trochę widzieć albo trochę chodzić. Nie za dużo, troszeczkę, ale niechby coś takiego się stało, bo przecież tak się staramy.

Od wizyty ojca całkowita afazja zaczęła powolutku ustępować, choć miało minąć jeszcze sporo czasu, zanim nasza córka wyszła poza najprostsze komunikaty.

Mocnym przeżyciem był dzień, kiedy przyszła do niej szpitalna rehabilitantka. Młoda sympatyczna dziewczyna wyjęła Polę z łóżka, a potem… postawiła i kazała iść, zanim Dasza zdążyła zaprotestować.

Chuda jak patyk Pola nie była w stanie utrzymać równowagi, nie panowała nad swoimi kończynami, ręce uciekały jej w jedną, nogi w drugą stronę. Przerażający widok.

– Jak niezsynchronizowana lalka – szepnęła Dasza, kiedy przyglądaliśmy się tej walce o jeden zborny ruch.

Rehabilitantka przychodziła codziennie, miała na każde dziecko jakiś kwadrans, ale nawet to było na pół gwizdka, bo szpitalny oddział rehabilitacyjny właśnie zamykał się na cały sierpień albo i dłużej. Remont.

Po badaniach kontrolnych okazało się, że płyn mózgowo – rdzeniowy w okaleczonym mózgu Poli gromadzi się i wytwarza takie ciśnienie, że grozi to dalszymi uszkodzeniami. Lekarze uznali, że konieczne jest wszczepienie zastawki, która odprowadzałaby nadmiar płynów z komór mózgu do jamy otrzewnej.

W porównaniu z poprzednią operacją to była bułka z masłem, ale w pierwszej chwili poczuliśmy się tak, jakby nam kto znowu dokopał w brzuch za niewinność. Znowu sala operacyjna i narkoza.

Wszczepili Poli rurkę, która wychodzi z okolicy ciemienia, biegnie pod skórą przez obojczyk w dół i wchodzi drenem do jamy otrzewnej. Tym sposobem płyn zaczął spływać do miejsca, w którym nie przeszkadza. Ma ją do dzisiaj. Można ją wyczuć palcem w okolicy obojczyka.

Zaraz po tej dodatkowej operacji nastąpiła kontrola rezonansem magnetycznym, bardzo ważny moment, bo chodziło o jednoznaczne stwierdzenie, że guz został usunięty w całości razem z lejami.

Udało się, usunęli wszystko, co trzeba. Mimo to lekarz prowadzący zalecił Poli radioterapię. Tylko że z jakichś powodów nie można było zrobić tego na miejscu. Mieli ją na te naświetlania wozić gdzieś na drugi koniec miasta.

I wtedy moja żona podjęła odważną, ale mocno kontrowersyjną decyzję.

Nie zgodziła się – po konsultacjach z chińskim lekarzem i onkologami o innych niż oficjalne poglądach na terapię nowotworów. Wszyscy byli zdania, że naświetlanie w niczym Poli nie pomoże, a wręcz przeciwnie. Uważali, że ona musi się z tego wszystkiego sama obudzić, otrząsnąć i nabrać sił.

Nie odzywałem się, bo nikt mnie nie pytał, ale miałem wielkie wątpliwości.

Widziałem w szpitalu, jak bardzo naświetlania osłabiają dzieci. Ale widziałem też innych rodziców, widziałem, z jaką desperacją walczyli o chemię, jeszcze jedną chemię, naświetlania, wszystko co się da, wszystkie możliwe trucizny i lekarstwa, żeby tylko mieć pewność, że zrobili wszystko, co możliwe dla swego dziecka.

W końcu powiedziałem o tym Daszy podczas którejś z codziennych podróży w tę lub z powrotem. A ona przez chwilę patrzyła przez okno, potem odwróciła się do mnie i powiedziała: