Jeśli jedynym celem naświetlania ma być to, że ja poprawię sobie samopoczucie, to nie widzę w tym sensu.
Skąd wiesz, że to nie jest błąd?
Po prostu to wiem – odpowiedziała, co mnie trochę zirytowało, bo po takim tekście nie było o czym dyskutować, ale się przymknąłem.
Dopiero długo potem dowiedziałem się, że nie ma badań, które by rozstrzygały, czy radioterapia jest skuteczna w przypadku wszystkich nowotworów mózgu. Różni onkolodzy różnie mówili o jej stosowaniu tam, gdzie rezonansem magnetycznym dało się potwierdzić całkowite usunięcie guza, a tak właśnie było w przypadku Poli.
Pola była nadal cewnikowana pięć razy dziennie – skoro odpadały naświetlania, cewnik stawał się jedynym powodem trzymania jej w szpitalu. Dasza nauczyła się więc, jak to się robi, i zażądała wypisania córki. Ale się podniósł krzyk!
W końcu prawie porwaliśmy dzieciaka, wsadziliśmy w nie pamiętam gdzie pożyczony wózek, w samochód i do domu.
Nikt nam nie powiedział, co dalej, co mamy robić, czego nie robić. Nikt nic – nie wiem, może za karę, za ten bunt w miejscu, gdzie słowo lekarza było święte. Ale może to była normalna praktyka. W końcu większość informacji musieliśmy niemal wyrywać z gardła lekarzom.
Pierwszą reakcją moich starych na wiadomość o chorobie Poli był szok. Potem ciekawość, taka szczególna mieszanka współczucia i nieskrywanej ekscytacji. Coś się działo! A potem…
Zadzwoniłem do nich na krótko przed powrotem Poli ze szpitala, i tamta rozmowa, w której Danka w ogóle nie dopuściła ojca do głosu, mocno zaważyła na naszych i tak nie najlepszych stosunkach.
Ucieszyła się, kiedy powiedziałem, że zamierzamy zabrać Polę do domu.
To świetnie – powiedziała. – Skończy się wreszcie twoje jeżdżenie. Ileż można!
Łatwo nie było – przyznałem.
Pewnie. I wystarczy. Niech sobie sama dalej wszystko załatwia.
– Danka…
Ona nie może cię tak dalej wykorzystywać.
Danka, to jest moja żona.
Żona! Ale nie twoje dziecko. Ty czas i siły poświęcaj Uli. Musisz myśleć przyszłościowo. Wpadłeś w to wszystko jak śliwka w kompot. Teraz masz dobrą okazję, żeby wyjść z twarzą. Chyba nawet dla tej twojej żony jest jasne, że się nie pisałeś na coś takiego.
Nie wiedziałem, co powiedzieć.
Dobra. Muszę lecieć, zdzwonimy się jeszcze – wyrecytowałem gładko i rozłączyłem się.
Co się stało? – zapytała Dasza, która pod koniec rozmowy wyszła na taras z praniem.
– Nic – odpowiedziałem – macocha dawała mi dobre rady.
Ale w środku aż mną telepało.
Nie wierzę, że ktokolwiek przyjąłby z pokorą to, co nas spotkało. Nie wierzyłem nawet, że Dasza przeszła nad całą sytuacją do porządku dziennego, choć na pierwszy rzut oka mogła sprawiać takie wrażenie. Po prostu była tak zmobilizowana, skoncentrowana na kolejnych czynnościach, że nie miała kiedy na spokojnie rozeznać się we własnych uczuciach.
Oboje działaliśmy jak żołnierze, którzy muszą do przodu, przed siebie, bo za nimi tylko pobojowisko i spalona ziemia. Nie byliśmy już romantyczną parą. Byliśmy towarzyszami broni. Żołnierzowi wypchniętemu z okopów nie podpowiada się z boku: „Nie musisz”.
Bo nie ma dla niego innej drogi.
Właściwie dobrze się stało, że Danka wypowiedziała to na głos, z typową dla siebie delikatnością. Dzięki temu uświadomiłem sobie jasno, że rzeczywiście – nie muszę. Ale muszę.
Trochę było w tamtym czasie dziwnych rozmów, nieoczekiwanych głosów z przeszłości i powrotów. Odzywali się, mocno przestraszeni, nasi szkolni koledzy. Ale było też dużo ciszy, milczenia i pustki tam, skąd spodziewaliśmy się wsparcia. Tak jakby ludzie bali się z nami rozmawiać o tym, co się zdarzyło. Był też – jeden na szczęście – przypadek zainteresowania żywego, ale nieco chorobliwego.
Moja koleżanka z pracy, Amerykanka zresztą, zadzwoniła dzień czy dwa po tym, jak zabraliśmy Polę ze szpitala. Strasznie chciała nas odwiedzić, choć od razu powiedziałem jej, że na razie to nie wchodzi w grę, bo jeszcze nie wiemy, za co się chwycić, bo mamy w domu małe dziecko i dziecko leżące w łóżku, jedno i drugie wymaga całodobowej opieki.
Uparła się i przyjechała, wiedziona, nie wiem, jakąś niemal zwierzęcą ciekawością. Nie wpuściłem jej do domu. Staliśmy na schodach, setny raz tłumaczyłem, że nie przyjmujemy nikogo, a ona wyciągała szyję jak łabędź czy żyrafa, żeby choć trochę, choć kawałek zobaczyć i napaść oczy, skoro już nie można dotknąć i palca wsadzić! Okropność!
Zadzwonił łan, mój kolega z TGM w San Jose. Nie wypytywał, nie współczuł, tylko zapytał, w czym może pomóc. Nie miałem pojęcia, bo wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo zmieniły się nasze potrzeby. A on posłuchał tego, co byłem w stanie mu opowiedzieć, i parę dni później przysłał link do strony z niezliczonymi modelami wózków inwalidzkich i prośbą, żebyśmy wybrali taki, jakiego potrzebujemy, bo wszyscy znajomi z mojej dawnej pracy postanowili się zrzucić. Powiedziałem o tym Daszy.
– Pamiętasz, Marcin, ten wózek w garażu? – zapytała.
Dopiero wtedy przypomniałem sobie stary wózek inwalidzki, który powitał nas, kiedy przyjechaliśmy tu po wyprowadzce poprzedniego właściciela.
Kurczę, to był znak – powiedziała.
Że niby tego będziemy najbardziej potrzebować w tym domu?
Pokiwała głową.
Nigdy nie wierzyłem w takie rzeczy, ale wbrew sobie pomyślałem wtedy, że może to jednak było ostrzeżenie od losu – niestety, przedtem niemożliwe do odczytania, dzisiaj już do niczego niepotrzebne.
– No wiesz – mruknąłem – mnie uczyli, że nie da się zrozumieć znaków, które pojawiają się w nieczytelnym kontekście. Ani dobrych, ani złych.
– I całe szczęście – westchnęła Dasza.
W pierwszym okresie, jeszcze przed operacją, rozesłałem wiadomość o chorobie Poli do wszystkich swoich amerykańskich znajomych, włącznie z Sarą, ostatnią dziewczyną Maziuka. Choć od mojego powrotu do Polski nie utrzymywaliśmy żadnych kontaktów, niemal natychmiast odpowiedziała i odtąd regularnie pisała do mnie, pytając, na czym stoimy.
Kiedy Pola wróciła ze szpitala, Sara nieoczekiwanie zadzwoniła i zapytała, co ona lubi czytać. Trochę zgłupiałem, bo już jasne było, że Pola nie jest w stanie czytać książek, ale odpowiedziałem, że bardzo podobał jej się „Harry Potter”, tym bardziej że udało jej się przeczytać go po angielsku. Sara ucieszyła się, a po tygodniu odebraliśmy paczkę z płytami CD. To były wszystkie wydane dotąd tomy „Harry'ego Pottera” i „Władca pierścieni”. Zadzwoniłem z podziękowaniami i wtedy się okazało, że przyjaciółka Sary prowadzi w Londynie aptekę ziołową i może bez problemu przesyłać nam mieszanki zaordynowane przez chińskiego lekarza. Poczułem się tak, jakby to Maziuk z zaświatów przysłał mi w zastępstwie swoją dziewczynę.
Zrozumiałem też, że stałem się ojcem ciężko chorej Poli. Nieważne, że ona już miała ojca. Zajęty swoim nowo narodzonym i szczęśliwie zdrowym dzieckiem, Trześniewski ograniczał się do lakonicznych telefonów. Chciał być o wszystkim informowany na bieżąco, gdy tymczasem ja na bieżąco musiałem w tym wszystkim funkcjonować.
I taka była między nami różnica.
6
W ciągu półtora miesiąca moja córka schudła kilkanaście kilogramów. Ważyła teraz trzydzieści sześć kilo. Przestała miesiączkować i nikt nie potrafił powiedzieć, kiedy powróci naturalny cykl.
Leżała. Nie umiała się nawet przewrócić o własnych siłach. Podciągnięta do pozycji siedzącej nie umiała się w niej utrzymać, posadzona na wózku nie potrafiła utrzymać głowy. Wypowiadała tylko pojedyncze wyrazy. Nie miałam pojęcia, co myśli, co czuje, bo nie była w stanie mi tego powiedzieć. Godzinami wpatrywałam się w jej nieruchomą twarz i puste oczy, usiłując cokolwiek z nich wyczytać. Na próżno.