Выбрать главу

Jedyne, co w tym wszystkim trochę podnosiło mnie na duchu, to wiadomość, że nie utraciła całkowicie wzroku. Pewnie dlatego, że jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że utraciła go w dziewięćdziesięciu procentach…

Pozwoliłam Poli przez miesiąc odpoczywać od wszystkiego, żeby nabrała sił.

Marcin musiał wracać do pracy. Znowu przyjechała moja mama.

Było ciężko. To już nie był ten czas zaraz po operacji, kiedy wszyscy robili swoje i woleli nie zastanawiać się za dużo. Minęło parę tygodni. Świat stanął na głowie i tak pozostał, ale każde z nas – mimo całej niewygody – nawet stojąc na głowie, pozostało sobą.

Moja mama, która wszystko wie najlepiej, zaczęła jak zawsze dążyć do przejęcia sterów. Ja, jak zawsze, wszelkimi możliwymi sposobami unikałam bezpośredniej konfrontacji, przyzwyczajona do tego, że i tak po cichu zrobię po swojemu. To był ten nasz najstarszy układ, przez lata całe wzmacniany jej nawykowym dążeniem do podporządkowywania sobie wszystkich i moją uległością, a tak naprawdę to tchórzostwem.

Tylko że sytuacja, w jakiej się znalazłyśmy, przerastała nas obie. W tej bitwie nie było miejsca na kaprali i szeregowców.

Najpierw były drobiazgi, jakieś drobne spięcia, jej kąśliwe uwagi. Tąpnęło ostro dopiero w któreś niedzielne popołudnie. Z powodu wentylatora. Postawiłam go przy łóżku Poli, żeby owiewał jej ramiona, bo znowu wróciły upały i w pokoju panował zaduch, mimo otwartych okien. Mama weszła i nic nie mówiąc, wyłączyła wentylator. Nie zdążyła wyjść z pokoju, kiedy wróciłam z piciem dla Poli i – pstryk – włączyłam.

Co ty wyprawiasz? – zawołała mama.

Włączam, żeby było jej chłodniej – odparłam.

Ależ on nie może tu stać – powiedziała zniecierpliwiona. – Pola marznie i będzie chora.

– Już jest chora – mruknęłam bez sensu.

– Bo jej nie dopilnowałaś – wypaliła moja matka.

Z automatu. Na odlew. Jak tysiące razy wcześniej. I tak długo wytrzymała.

Posłuchaj, co ty mówisz! – powiedziałam równie głośno jak ona. To było zaskoczenie, i dla niej, i dla mnie, bo normalnie w takich sytuacjach odchodziłam na stronę i płakałam żałośnie w kąciku. Nad sobą, oczywiście. – Ja jestem winna chorobie Poli?

Tego nie powiedziałam.

Właśnie to powiedziałaś.

No to przepraszam. Może lepiej będzie, jeśli w ogóle nie będę się odzywać – wygłosiła swój ulubiony tekst poprzedzający przejście w stan głębokiej urazy.

Ale to wcale nie o to chodzi – odezwał się Marcin, który obserwował całą tę sytuację przez okno z tarasu, gdzie bawił się z Ulą.

Widzę, że ja tu w ogóle nie jestem potrzebna! – zawołała moja mama, wybiegła z pokoju i się rozszlochała.

Musiałam zostać, napoić Polę, przewrócić, natrzeć ją talkiem i potrzymać za rękę, bo chciała. Z tego wszystkiego zamierzałam już wyłączyć ten cholerny wiatraczek!

– Zostaw – powiedziała Pola. – Dobrze.

Kiedy wyszłam z pokoju, mama nadal płakała w kuchni. Już miałam iść do niej, ale Marcin mnie powstrzymał.

– Daj jej spokój, niech się wreszcie wypłacze.

– Ale…

– Zostaw, jak teraz porządnie popłacze, to jej trochę odpuści i już nie będzie musiała nikomu dokopywać.

Powiedział to tak kategorycznym tonem, że aż spojrzałam na niego zdziwiona.

Usiądź sobie. – Pociągnął mnie na fotel. – Nie musisz cały czas biegać i sprawdzać, czy wszystkim jest dobrze. Odpocznij.

Maaamooooo! – rozległo się z pokoju Poli.

Siedź. Ja pójdę.

Tak. Odpocznij. Pampersy, cewnik pięć razy dziennie, pięć półpłynnych posiłków, dwudziestoczterogodzinna walka o to, by nie dopuścić do odleżyn, w sierpniowym upale raczej skazana na przegraną.

Chiński lekarz przepisał Poli specjalną dietę i mieszanki ziołowe, które sprowadzaliśmy za jakieś straszne pieniądze z Londynu. Wszystko to trzeba było odmierzyć, zaparzyć, odcedzić, wystudzić, podawać w odpowiednich porach i dawkach. Do tego normalne zajęcia przy małym dziecku, no i pies, który właściwie zamieszkał w ogrodzie, bo miejscowe krety poświęcały mu więcej uwagi niż jego pani.

Naprawdę nie musiałam w tym wszystkim martwić się jeszcze samopoczuciem mojej mamy. Tym bardziej że poradziła sobie beze mnie. Wypłakała się chyba za ostatnie dziesięciolecie, ale wbrew temu, co tyle razy mówiła, wcale jej to nie osłabiło. Przeciwnie. Od tamtej niedzieli przez dwa tygodnie walczyła z nami ramię w ramię, starając się nie rozstawiać już nikogo po kątach, choć jeszcze różnie bywało, wiadomo, stres.

Postanowiliśmy, że czas już podjąć jakieś nowe działania. Dostałam telefon do bardzo polecanej rehabilitantki. Zgodziła się przyjechać. Młoda, energiczna dziewczyna. Pani Ania o włosach i figurze narzeczonej Robin Hooda.

Weszła do pokoju, zobaczyła Polę, uśmiechnęła się do niej, tu spojrzała, tam dotknęła, o coś ją popytała. Po chwili wyszła do nas – siedzieliśmy w kuchni – ale już bez śladu uśmiechu.

– Jak długo ona tak leży? – zapytała.

W sumie drugi miesiąc – odpowiedziałam.

Co? Po takiej operacji rehabilitacja powinna rozpocząć się natychmiast, możliwie intensywnie!

Nikt nam tego nie powiedział – wymamrotałam i zrobiło mi się zimno ze strachu.

Niemożliwe!

Możliwe. Dlatego uznałam, że musi odpoczywać i nabierać sił.

Chciałam dobrze. Nikt mi nie powiedział, że nie ma czasu na odpoczywanie!

– Leżąc bez ruchu? To duży błąd. Nawet zdrowego by to powaliło. A co dopiero tutaj!

Dużo już wtedy przeszłam, ale tę scenę zapamiętam do końca życia.

Chciałam dobrze. Ale dobrymi chęciami piekło brukowane… Moje piekło.

– Widzisz? – włączyła się mama. – Mówiłam, żeby jej dawać chociaż piłeczkę do ściskania.

Żadnych piłeczek – przerwała jej pani Ania bez ceregieli. – Samo ściskanie pobudza tylko pierwotny odruch chwytny. Zupełnie bezużyteczny, bez możliwości otwarcia dłoni – wyjaśniła, układając dłoń w okropny szpon.

Przepraszam – powiedziała moja mama.

Nie ma sprawy – rzuciła rehabilitantka. – Nikt nie zna się na wszystkim.

Ho, ho, pomyślałam.

Ale dziewczyna już wyszła i nie zwracając na nas uwagi, zajęła się Polą. Położyła ją na brzuchu i zaczęła pierwsze ćwiczenie: przekładanie głowy z lewego policzka na prawy i z powrotem. Potem były próby przewracania się na brzuch i z powrotem na plecy. I łagodne ćwiczenia mięśni nóg i rąk.

Po kilkunastu dniach okazało się jednak, że pani Ania nie da rady codziennie przyjeżdżać do Michałowic. Poleciła nam innego fizykoterapeutę.

Od niego zaczęła się czarna seria „ludzi dobrej woli”.

Przyjechał, usiadł przy łóżku Poli, uśmiechnął się do niej.

– Ty wiesz, że już nigdy nie wrócisz do takiej formy jak przed operacją? – wypalił na dzień dobry. – To już się skończyło. Zapomnij.

Tak, właśnie tego potrzebowała teraz Pola! Wyceluj i sprawnie dobij! Wspaniale! Miałam ochotę złapać go za blond kudły i wyprowadzić za drzwi, jak to robiłam z Figą, kiedy mocno podpadła.

Nie pamiętam, co mówił dalej, chciałam tylko, żeby jak najszybciej wyszedł z tego domu. W końcu zamknęłam za nim drzwi i poszłam do Poli. Pochyliłam się do niej, ona minimalnie zwróciła głowę w moją stronę.

– Jechało z gęby – powiedziała niewyraźnie, ale zgodnie z prawdą.

Uznałam, że to wystarczający komentarz.

Tego samego dnia sama zaczęłam z nią ćwiczyć to, co zapamiętałam podczas wizyt pani Ani. Niedługo potem przyszedł dzień, w którym Pola samodzielnie przewróciła się na bok przez sen. Niby nic i aż tyle, ale to mógł zrozumieć tylko ktoś, kto zmieniał pozycję chorego co dwie godziny bez względu na porę dnia i nocy.