Выбрать главу

Nadal rozpaczliwie szukałam cudu. Bardzo, bardzo chciałam wierzyć, że gdzieś na świecie jest jakaś magiczna, nadzwyczajna siła, nie wiem, kwiat paproci, złoty klucz, który zwróci mi moje dziecko w stanie sprzed choroby. Tego chciałam.

Oprócz mieszanek ziołowych z Londynu postanowiłam sprowadzać wzmacniające zastrzyki homeopatyczne z Niemiec. To były zastrzyki w brzuch. Musiałam znaleźć kogoś, kto by je robił, bo to nie taka prosta sprawa.

Po paru telefonach znalazłam w którejś przychodni chętną pielęgniarkę, która przychodziła robić te zastrzyki. Za drugim razem, przy okazji, zapytałam ją o okulistę, bo uznałam, że pora, by ktoś porządnie zbadał Polę pod tym kątem.

– No, niestety – powiedziała. – W naszym ośrodku nie ma okulisty. Trzeba się umawiać aż w Pruszkowie.

Parę dni później musiałam pójść do ortopedy, bo mój kręgosłup, nadwerężony przekładaniem Poli co dwie godziny, błagał o wsparcie. Szukałam możliwie blisko nas. Zapytałam sąsiada z przeciwka, a on powiedział mi, że w budynku tamtej przychodni, w której pracuje nasza dochodząca pielęgniarka, jest jeszcze jedna, konkurencyjna placówka i tam przyjmuje niezły ortopeda.

Poszłam tam, rzeczywiście, jest, prawie przez ścianę. Szybko się umówiłam.

Następnego dnia siedziałam w tej konkurencyjnej przychodni, czekając na wizytę, i nagle patrzę, a na sąsiednich drzwiach wisi wielki napis „Okulista”. Aż mnie poderwało. Poleciałam do recepcji.

– Czy ten okulista był tu zawsze? – zapytałam głupio.

– No tak, oczywiście – odpowiedziała recepcjonistka.

Do tej pory nie mieści mi się to w głowie! Żeby pielęgniarka z ośrodka za ścianą wysyłała mnie do okulisty w Pruszkowie! Z niepełnosprawnym dzieckiem po ciężkiej operacji. Co za wierność własnej firmie! A właściwie nie wierność, tylko bezmyślność i całkowity zanik współczucia.

Następny był „nakładacz”. Postanowiłam, że zawieziemy Polę do znanego bioenergoterapeuty, który mieszkał niedaleko nas i leczył nakładaniem rąk, a właściwie energią tych rąk. Pojechaliśmy. Przyjmował w dusznym mieszkaniu na czwartym piętrze bloku z lat pięćdziesiątych. W poczekalni kłębiły się tłumy starych kobiet, dzieci. „Nakładacz”, malutki, grubiutki, ubrany na czarno, jak czarodziej, przyjął Polę za darmo i poza kolejką.

Staliśmy z Marcinem pod ścianą, a on trzymał nad nią ręce, robił miny, wzdychał – nawet w tym całym amoku widziałam, jaki to teatr – wreszcie skupił się, i… zaczął nadawać na jakiegoś swojego konkurenta, straszne zjadliwości.

Patrzyliśmy po sobie mocno spłoszeni, a on:

– Spokojnie, spokojnie, tu energia leci, możemy sobie porozmawiać.

Postaliśmy, porozmawialiśmy, po wszystkim zapytaliśmy Polę, czy chce jeszcze do niego wrócić. Nie chciała.

– I słusznie – mruknął Marcin. – Następnej wizyty bym nie przeżył.

Bo co? – nasrożyłam się.

Nic, zupełnie nic. – Marcin pokręcił głową i wyprowadził wózek na schody.

Ściągał go schodek po schodku, a mnie z każdym półpiętrem robiło się coraz bardziej głupio i wstyd. Nakładacz – czwarte piętro, chiński lekarz raz w tygodniu – drugie piętro. I wszystko Marcin. Nie wiedziałam, co powiedzieć.

Nie mam jasności, w jakim stopniu ziołowe mieszanki i zalecenia dietetyczne chińskiego lekarza pomogły Poli, ale jedno jest dla nas jasne: ten człowiek uratował kręgosłup Marcina. To on dzień później pokazał mu, jak wprowadzać wózek na schody – tyłem, przez wciąganie, a nie tak, jak robił to dotychczas, pchając pod górę. Chyba nie przyszłoby mi to do głowy.

Potem była szpitalna pani logopeda, umówiona prywatnie. Od wyjścia ze szpitala wszystko już było prywatnie – normalnym trybem musielibyśmy czekać ruski rok.

Nie było mowy, żeby pani logopeda pofatygowała się do Michałowic. Marcin pojechał z Polą gdzieś na Ochotę, wciągnął ją na wózku na drugie piętro, ściągnął z powrotem. Wrócił i od progu oznajmił:

– Odpokutowałem za wszystkie swoje grzechy. Zadzwoń do niej.

Zadzwoniłam i znowu pierwsze, co usłyszałam, to było:

– Ale zdaje sobie pani sprawę, że to się już nie cofnie? To są nieodwracalne zmiany w korze mózgowej.

Nie wiem, dlaczego nie zapytałam jej, jakim to magicznym sposobem stwierdziła te zmiany korowe, bo z tego, co mówił Marcin, wynikało, że ograniczyła się do dość pobieżnego wywiadu.

Trudno, róbmy, co się da – powiedziałam.

Czy Pola się ślini? – zapytała.

Potwierdziłam. Zapytała jeszcze, czy ma otwarte usta, maskowatą twarz, czy jest w stanie wykonać jakieś ruchy mimiczne. Zupełnie jakby przyjmowała Polę z zamkniętymi oczami. Odpowiedziałam, że tak, i próbowałam umówić się na jakieś następne wizyty.

– Wie pani – przerwała mi – ja mieszkam na drugim piętrze. To takie niewygodne. Nie ma po co, naprawdę. Trzeba się pogodzić. To dziecko nie będzie już mówić.

Zaraz potem nastąpiła kulminacja – pojawiła się Barbara Kowal, olsztyńska sława bioenergoterapii. Zapłaciliśmy jej za podróż pierwszą klasą w obie strony. Marcin przywiózł ją z Dworca Zachodniego.

Otworzyłam drzwi i zobaczyłam, jak wchodzą oboje po schodach. To był niesamowity widok.

Barbara Kowal miała jakieś pięćdziesiąt lat, była bardzo wysoka i chuda. W czarnej powłóczystej indyjskiej sukience, z długimi kruczoczarnymi włosami, wyglądała jak siostra Mortycji Addams. Mimo upału miała bardzo gruby makijaż, czarne buty na koturnie, szyję obwieszoną dziwnymi wisiorkami. Weszła do domu, a ja nie wiedziałam, jak się zachować.

Pola siedziała w wózku na tarasie. Kowal poszła do niej, trochę się tam przy niej pokręciła. Czekaliśmy w jadalni.

– Chcę mówić z matką – oznajmiła po chwili, stając w drzwiach na taras. – Idziemy do kuchni.

Usiadłyśmy naprzeciw siebie. Ja z Ulą na rękach.

– Czy mogę być szczera? – zapytała.

Pokiwałam głową, rzuciłam złe spojrzenie Marcinowi próbującemu nieudolnie podsłuchiwać. Pokręcił nosem i poszedł na taras do Poli.

Zapatrzyłam się w twarz Kowal, która z tej odległości wyglądała jak teatralna maska.

– Nie mam dobrych wiadomości – powiedziała. – Droga Poli się kończy. Operacja niewiele dała, nie wycięli wszystkiego i w tej chwili guz odrasta. Podczas zabiegu jeden z chirurgów bardzo mi się opierał i teraz są konsekwencje. Ona jest bardzo słaba. Najlepsze, co można teraz zrobić, to znaleźć dobrego lekarza, który łagodnie doprowadzi ją do końca.

Patrzyłam na nią jak wróbelek zahipnotyzowany przez kobrę.

Zdajesz sobie sprawę, że gdybyś nie urodziła jej – ruchem głowy wskazała Ulę – to twoja córka by nie zachorowała?

Miałam takie myśli – wyszeptałam.

To był dla mnie taki szok, że w pierwszej chwili próbowałam przyjąć te rewelacje do wiadomości i się z nimi pogodzić. Naprawdę.

Czy jest w domu kreda? – zapytała.

Pokręciłam głową. Nie miałam kredy.

To mydło.

Wzięła mydło z umywalki w łazience i zaczęłyśmy prawie biegać po całym domu – ja cały czas z Ulą na ręku – a ona rysowała jakieś znaki na wszystkich drzwiach, nawet w piwnicy. Wróciłyśmy do kuchni, stanęłam naprzeciwko Barbary. I nagle Ula złapała jeden z tych jej dziwnych wisiorów, taką metalową tuleję.

Popatrzyła na Ulę z powagą.

– O, to jest stara, mądra dusza, wie, co dobre – powiedziała.

I wyjaśniła, że w tej tulei jest sproszkowany materiał, z którego robiono w starożytnym Egipcie laski kapłanów. Jedną z jego właściwości jest generowanie białej energii. Dlatego mając taki proszek, można bardzo zaoszczędzić.

Zaczęła opowiadać, że w domu ma te tuleje zawieszone na wszystkich licznikach i w ogóle nie płaci za prąd, właściwie to nawet powinni jej dopłacać. Taką samą tuleję załatwiła jakiemuś chłopczykowi spod Iławy, który został potrącony przez samochód i lekarze nie dawali nadziei. Chłopiec żyje i czuje się świetnie.