Выбрать главу

– Czy mogłaby pani zdobyć taką dla Poli? – poprosiłam.

A ona na to:

– No, nie wiem, czy mi się uda… – pokręciła głową. Powiedziałam jej jeszcze, że mamy ogromne problemy z pobraniem krwi u Poli.

– Żyły się zapadają – stwierdziła. – To normalne, gdy ktoś umiera.

Pożegnała się ze mną, jakby wychodziła ze stypy. Marcin szedł za nią do samochodu z mordem w oczach. Aż dziw, że zgodziła się z nim jechać, bo właściwie powinna wyczuć jego furię, skoro nawet ja ją wyczuwałam.

Schodząc ze schodów, Barbara Kowal dodała jeszcze:

– Przepraszam, że przywiozłam złe wiadomości, ale tu już nic się nie da zrobić.

Myślałam, że oszaleję, czekając na Marcina. Na szczęście i Pola, i Ula przysnęły, jedna na wózku, druga w wózku. Miałam chwilę, żeby ochłonąć. W końcu Marcin wrócił, a ja opowiedziałam mu całą rozmowę.

Słuchał, nie przerywając, ja też słuchałam sama siebie i docierało do mnie, jak to wszystko brzmi.

Najbardziej mnie uderzyło wcale nie to, że po pięciu minutach obecności w tym domu wydała na moją córkę wyrok śmierci – ale ta tuleja!

Kurde, pomyślałam, ona ratuje ludzi. Gdybym to ja była wielką bioenergoterapeutką, to bym zdjęła z szyi tę cholerną tuleję i powiedziała: masz, ja sobie wezmę inną, z licznika! I w tej samej chwili dotarło do mnie, o co naprawdę chodziło. O, ja naiwna!

Poprosiłam Kowal o tuleję, a ona powiedziała „Nie wiem, czy się uda”. I co powinnam była wtedy zrobić? Pobiec po portmonetkę, a nie kiwać głową ze zrozumieniem. Proste jak drut!

– Co my teraz zrobimy? – zapytałam na koniec.

A Marcin objął mnie mocno i powiedział:

– Będziemy robić dla Poli to, co robiliśmy do tej pory.

Wszystko, co w naszej mocy.

7

„Będziemy robić wszystko, co w naszej mocy”.

OK. To była najbardziej dojrzała odpowiedź w moim życiu. Więcej równie dobrych chyba mi się nie przydarzyło.

Wsiedliśmy do samochodu, a ta pieprznięta baba powiedziała:

– To już długo nie potrwa. Człowiek nie powinien interweniować w wyroki boskie.

Na jej szczęście byłem w jakimś amoku, szoku, nie wiem. Znowu zadziałał autopilot. Miałem za zadanie odwieźć ją na ten cholerny dworzec, żeby spierdalała, koniec, kropka.

Całą drogę do Warszawy Zachodniej jeszcze coś gadała, opowiadała, przechwalała się swoim młodym kochankiem, koszmar! Kupiłem jej bilet, dałem do ręki, nie czekałem, aż pociąg odjedzie. Byłem wściekły.

Wyroki boskie!

Parę dni wcześniej zadzwoniła do mnie matka Maziuka. Wiedziałem, że prędzej czy później wiadomość o chorobie Poli dotrze i do niej, niewykluczone, że jednocześnie z wieścią o tym, że się powtórnie ożeniłem, i to z Daszą. W każdym razie zadzwoniła i pośród tych różnych telefonów, jakich wiele było w tamtym czasie, ten był zdecydowanie z gatunku kondolencyjnych.

– Taka młoda, ty patrz, Marcinek, jaki los okrutny – lamentowała, zupełnie jakby Pola umarła. – Jaki to cios dla matki…

Dużo mówiła o matce. Było dla niej oczywiste, że mnie ta sprawa w ogóle nie dotyczy. A kiedy już wyżaliła się na los jako taki, na swój los i na los Poli, oraz jej matki, powiedziała nagle:

– Tak to jest, widzisz, młodzi jesteście, bez Boga żyjecie. Do kościoła wam zawsze za daleko, a to, Marcinek, Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Każdego pokara, jak trzeba.

Słuchałem jej jednym uchem, ale przy tej końcówce zamarłem. Zamarłem na myśl, że komuś – na swój sposób jednak współczującemu i życzliwemu – naprawdę mogło przyjść coś takiego do głowy. Że Pola zachorowała, bo nie chodziła do kościoła. Albo dlatego, że my nie chodziliśmy.

Przez miesiąc po operacji dzień w dzień, świątek czy piątek jeździłem trzydzieści kilometrów w jedną stronę i spędzałem cały dzień pośród nieszczęścia. Przez następny miesiąc miotałem się, próbując jakoś się połapać, zlepić w całość okruchy dawnego życia, pracę zawodową i nieodwołalnie zmienioną sytuację domową.

Łatwo mi było ulec złudzeniu, że skoro ja żyję w napięciu, skrajnej mobilizacji i przerażeniu, to cały świat też zamarł ze zgrozy i z drżeniem czeka na to, co dalej.

Ale to było tylko złudzenie. Nie na darmo Maziuk mawiał: „Zawsze znajdziemy w sobie dość siły, żeby znieść cudze nieszczęście”.

Podczas gdy ja nie dosypiałem, nie dojadałem i nie myślałem, próbując w codziennych posługach przy Poli znaleźć choćby cień równowagi i nadziei, matka Maziuka, i pewnie nie ona jedna, sformułowała już akt oskarżenia i palcem wskazała winnych.

Bo przecież to jest najważniejsze.

Jeśli ład świata ma trwać niezakłócony, kara musi spotkać tego, kto jest winny – przykład Hioba jakoś mało kogo w tym względzie przekonał.

Choroba jest karą. Pola zachorowała, co oznacza, że musi być winna.

Bóg, który jest miłością, mimo że ma na głowie cały świat, wojny, głód i terroryzm, znalazł czas, żeby ukarać Polę Trześniewską za jej grzechy, a może nawet za grzechy całej jej rodziny – dlatego tak dotkliwie.

Wtedy mało mnie szlag nie trafił. Dzisiaj to rozumiem.

Wskazanie winy i winnych uwalniało Maziukową i takich jak ona od lęku, od tego przerażającego przeczucia, że być może rządzi nami czysty przypadek, a choroba i nieszczęście może się przytrafić każdemu, niezależnie od tego, jaki jest dobry, miły i religijny. Przez przypadek. Naprawdę.

Minęło parę dni od upiornej wizyty Barbary Kowal, zanim Dasza zrozumiała, co się właściwie stało. Nagle wszystko jej się w głowie odwróciło. Przestała szukać cudotwórców i wszechmocnych autorytetów.

Demoniczna bioenergoterapeutka z Olsztyna w jakimś sensie nam pomogła. Gdyby nie ona, być może do tej pory jeździlibyśmy po uzdrowicielach i znachorach. Powinienem być jej wdzięczny. Ale wolałbym nigdy nie mieć z nią do czynienia.

Uparłem się, żeby ponownie pojechać do szpitala, jak już otworzyli po remoncie oddział rehabilitacyjny. Nie wiem, po jaką cholerę tak bardzo chciałem tam wracać, ale wydawało mi się to logiczne – jest skierowanie, trzeba jechać.

Pokłóciliśmy się z Daszą, dojeżdżając do głównego wejścia.

Marcin, gdzie ty jedziesz?

Na parking.

No to pomyśl chwilę. Przecież mamy Polę!

Bo tam jest oddzielny podjazd dla karetek i dzieci na wózku. Podjechałem na pamięć, tak jak zawsze. Zawróciłem, podjechałem jak trzeba, stanąłem.

– Bliżej chodnika! – rozkazała Dasza.

Nigdy nie byłem mistrzem ręcznej skrzyni biegów, tym bardziej w nerwach. Zazgrzytało. Zatrzęsło. Silnik zgasł.

– Zjedź ze środka! Tarasujesz przejazd! – warknęła.

– A możesz przestać mną komenderować? – zapytałem głośniej, niż chciałem. – Na wszystkim się znasz lepiej? Nawet na parkowaniu?

To był celny strzał, bo Dasza nie miała prawa jazdy.

– Nie – powiedziała nieco spokojniej – nie znam się na parkowaniu. Chcę tylko, żeby Poli było wygodniej.

– A ja oczywiście nie – mruknąłem wkurzony. – Tak sobie tylko tu przyjechałem.

W kamiennym milczeniu wydobyliśmy z samochodu Polę i jej wózek.

Była niemal bezwładna, miała sparaliżowaną połowę twarzy, prawie nie widziała, ale wszystko słyszała i rozumiała. Jeszcze więcej wyczuwała w powietrzu.

W lewo – rzuciła Dasza.

Jak w lewo, jak tu jest strzałka prosto – powiedziałem, ruszając z wózkiem.

– Ale…

– Koniec – usłyszeliśmy głos Poli. – Koniec.

Oprzytomnieliśmy w sekundę. Ten jej głos, nieodwołalnie zmieniony, nosowy, pozbawiony intonacji, w moich uszach zabrzmiał jak jakaś ponura, beznamiętna przepowiednia.