Выбрать главу

Ręce mi opadły. Chciało mi się płakać.

Dlaczego ja? Co ja komu, kurwa, złego zrobiłem?

Chciałem się odwrócić na pięcie, wyjść stamtąd i – nie wiem – palnąć sobie w łeb!

– Przepraszam – szepnęła Dasza, podchodząc i obejmując mnie mocno.

Przez chwilę stałem jak slup soli.

– Przepraszam – powtórzyła.

Pocałowałem ją w czoło. Ale gdzieś w tyle głowy mignął mi zjazd z Old La Honda Road w stronę Half Moon Bay w niedzielny chłodny poranek, dwie wieże budynku w centrum San Francisco, gdzie mieszkała Christie, z którą romansowałem niemrawo przed przyjazdem do Polski i spotkaniem z Daszą. Mignęła mi myśl o wolności.

Od razu poczułem się winny.

Co my robimy? – szepnąłem.

Pękamy – westchnęła Dasza.

Ruszyliśmy po strzałkach. Doprowadziły nas do schodów w dół. Niedobrze mi się zrobiło na myśl o schodzeniu, a potem wchodzeniu po nich z dziewczyną w wózku. Dasza nic nie powiedziała, zawróciliśmy do wind, tak jak chciała od początku. Zjechaliśmy do podziemia, szliśmy przez jakieś korytarze wyłożone lastryko, jakieś rury wszędzie, ohyda. W końcu dotarliśmy na oddział rehabilitacji.

A tam tłum, tłum nieszczęsnych dzieci na wózkach i tłum nieszczęsnych matek – bo to zawsze są tylko matki – o zaciętych, ściągniętych zmęczeniem i rozpaczą twarzach. Koszmar.

– Nie zostawię tu Poli, w żadnym razie – powiedziała Dasza.

Nie dyskutowałem. Nie pojawiliśmy się tam nigdy więcej. Jeszcze tego samego dnia zaczęliśmy szukać innych ośrodków, gdzie możliwa byłaby stała i systematyczna rehabilitacja.

Był koniec sierpnia. Koledzy i znajomi Poli zaczęli wracać z wakacji. Wszyscy wiedzieli, co się stało, bo nie było jej już na zakończeniu roku szkolnego i nauki w gimnazjum – wychowawca klasy dotarł nawet do szpitala, ale nie wpuścili go na oddział. Przez chwilę dzieciaki dzwoniły, wypytywały, potem się towarzystwo porozjeżdżało.

Najbliższa przyjaciółka Poli, Dorota zwana Doti, wyjechała na dwa miesiące do Anglii. Jej mama dzwoniła do nas co jakiś czas i były to rzadkie w tamtym czasie telefony z gatunku: co słychać u Poli. Dobrze nam robiły, co tylko potwierdzało, że człowiek nigdy nie wie, kto i z której strony go wzmocni. Dobrze pamiętałem głowę Doti skaczącą na boki pod ciosami rozjuszonej matki, a tu, proszę, właśnie ona okazała się tym, kto umie normalnie rozmawiać o ciężkiej chorobie i ciężkiej sytuacji.

Pewnego sobotniego przedpołudnia Doti zadzwoniła do naszej furtki.

– Dzień dobry – zawołała, gdy wyjrzałem mocno zaskoczony, bo nikt nas wtedy nie odwiedzał bez zapowiedzi, a Dasza wyszła właśnie na spacer z Ulą. – Zastałam Polę?

Dostałem ataku nerwowego chichotu, słysząc to pytanie, ale odpowiedziałem zgodnie z prawdą:

– Tak, jest u siebie.

Pola słuchała właśnie piosenek z musicalu „Hair”. Siedziała w wózku twarzą do drzwi, więc dostrzegła ruch, wiedziała, że ktoś wchodzi, ale nie wiedziała kto.

– Cześć – mruknęła Doti, jak gdyby nigdy nic. – Niespodzianka!

Pola zbaraniała. A potem… uśmiechnęła się. Leciuteńko i trochę krzywo, bo połową twarzy, ale zawsze. W tym momencie dotarło do mnie, dlaczego parę dni temu stanowczo odmówiła telefonowania do swojej przyjaciółki, chociaż wiedziała, że tamta już wróciła z Anglii – skubana, czekała, aż Doti pojawi się u niej sama z siebie, bez zapraszania, a już tym bardziej bez proszenia.

– Elo – odparła tym swoim nowym dziwnym głosem i wyciągnęła ku Doti jedną ze słuchawek.

Dziewczyna rozejrzała się, wzięła krzesło, przystawiła je do wózka i po chwili obie słuchały „Hair”.

To wszystko trwało minutę, nie dłużej, ale myślałem, że mi gały wyjdą na wierzch ze zdziwienia. Po raz pierwszy od tygodni pojawił się w tym domu ktoś, kto nam nie współczuł wylewnie, nie ściszał głosu, rozmawiając ze mną. I to kto? Panna, której w głowie były tylko kluby i markowe ciuchy! O nic nie wypytywała na boku, nie traktowała Poli jak zgniłego jajka. Nie wchodziła do niej na palcach ani nie darła się od progu – z jakichś niepojętych powodów niektórzy ludzie zakładali, że skoro Pola nie widzi, to również nie słyszy, i jak się będzie do niej bardzo głośno mówić, to – nie wiem co – lepiej zobaczy mówiącego?

Nie, nie, nie podejrzewałem Doti o jakąś szczególną premedytację i szlachetne postanowienia. Być może po prostu mimo skończonych piętnastu lat miała jeszcze w sobie tyle z dziecka, by w tej sytuacji zachować się jak dziecko – przyjąć rzeczy takimi, jakimi są. Zrobić to, na co my w tamtym czasie jeszcze nie umieliśmy się zdobyć.

Dzięki ci, Doroto, a nawet Doti, pomyślałem i wycofałem się do kuchni.

Parę dni później Doti przyjechała w towarzystwie metalowego Michała i jego gitary. I to już była zupełnie inna sytuacja. Wróciłem właśnie z pracy. Z pokoju Poli dobiegał łomot aktualnie ukochanego zespołu Doti. Wystrojony na czarno Michał siedział z boku i z wielkim zainteresowaniem oglądał puste kąty pokoju.

– Jak spotkanie na szczycie? – zapytałem Daszę, która w kuchni karmiła Ulę.

Nijak – mruknęła. – Wszedł, ale jest ciężko przestraszony. Boi się nawet na nią spojrzeć.

Dziwisz się?

Dasza wypuściła Ulę z wysokiego krzesełka i spojrzała na mnie.

Tak ją omija wzrokiem, jakby się bał, że się zarazi nowotworem mózgu od patrzenia – powiedziała z goryczą.

Zawsze może odpukać.

Pewnie już ze sto razy odpukał w krzesło, żeby mu się nie przytrafiło!

Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to właśnie nasza nowa norma. Wszędzie, gdzie się pojawimy, ludzie, widząc dziewczynę z białą laską i w wózku, będą omijali nas szerokim łukiem, omiatali takim specjalnym spojrzeniem, które woła – nie patrzę! Nie dostrzegać, nie zobaczyć, nie zepsuć sobie dnia tym okropnym widokiem!

Doti głośno opowiadała o mniej więcej pięćdziesiątce nowych znajomych z wakacji. Pola słuchała jej w milczeniu – jak zawsze, choć tak bardzo zmieniły się powody tego milczenia.

Co ona sobie myśli? – westchnęła Dasza.

Doti?

Nie, Pola.

Może: „Ile jeszcze muszę tego słuchać”?

A może: „Gdzie oni są? Ci wszyscy moi przyjaciele”?

Michał przyjechał jeszcze dwukrotnie, za każdym razem „doprowadzony” przez Doti, po czym zniknął z życia Poli. To było dla mnie duże rozczarowanie, bo chłopak wydawał się ciepły, spokojny i jako tako poukładany. Rozumiałem go, ale nie umiałem rozgrzeszyć.

Pola milczała, a my nie umieliśmy zapytać, jak się z tym czuje. Nie mieliśmy pojęcia, co naprawdę myśli milcząca dziewczyna na wózku, która niechętnie opuszcza swój pokój.

Jeszcze nie wiedzieliśmy, że tak już zostanie. Że doświadczeniami choroby i niepełnosprawności nie da się podzielić. Nawet z najbardziej kochającą i troskliwą rodziną.

Wiele tygodni później Pola opowiedziała nam sen, jaki przyśnił jej się zaraz po operacji.

– Jestem na statku. Wszyscy tam są ubrani na biało, jest spokojnie i bezpiecznie, choć nikogo z nich nie znam. Nie wiem, co robić. Słyszę głos mamy, że mam tam zostać. Statek odpływa. Widzę mamę. Stoi na brzegu i coś woła, ale już nie słyszę, co…

8

Dorota zaczęła pojawiać się u nas regularnie. Może nie tak często jak wtedy, kiedy mieszkaliśmy na Ursynowie, ale co najmniej dwa razy w tygodniu. To ona pierwsza wpadła na pomysł, żeby wyjść z Polą z domu i z ogrodu. Po prostu pewnego dnia poprosiła o pomoc w zejściu ze schodków frontowych, a potem potoczyła wózek do furtki i dalej – „do miasta”.

Nie wiem, czemu do tej pory ani razu nie przyszło nam to do głowy, choć kilka razy dziennie wytaczaliśmy z domu wózek Uli. Może dlatego, że cały czas mniej lub bardziej świadomie traktowaliśmy stan Poli jak chorobę, a gdy dziecko jest chore, to siedzi w domu, aż wyzdrowieje. Proste.