Выбрать главу

Zachęceni, pojechaliśmy z Polą na wózku do Lasu Młochowskiego. Las oberwał. My też. Obustronne nieprzystosowanie.

Tydzień później pojawiły się u nas dwie koleżanki i kolega Poli z olsztyńskiej szkoły muzycznej. Z instrumentami. Cały wieczór dżemowali w jej pokoju. Spali pokotem na podłodze w jadalni. Coś się działo, prysnął jakiś zaklęty krąg.

Nigdy nie wiadomo, co kogo obudzi, wyrwie ze szczurzego korytarza, w którym biegnie przed siebie, byle szybciej.

Nas przebudziła pierwsza wizyta Doti. Dzieciak przyjechał i zachował się… jak gdyby nigdy nic. To był dla nas szok. Jak machnięcie magiczną pałeczką. Coś zmieniła, coś odczarowała – nie w Poli – w nas, ale i wokół nas. Bo zaraz potem zaczęli się pojawiać ludzie niosący nadzieję.

Pierwszą taką osobą była pani Grażyna z przychodni dla niewidomych i słabowidzących. Trafiłam do niej za pośrednictwem okulisty – tego, którego miało nie być. Pani Grażyna pierwsza rozmawiała ze mną o tym, co zrobić w sytuacji, w jakiej znalazła się Pola, a nie o tym, jak bardzo sytuacja Poli jest beznadziejna.

Dopiero u niej okazało się – „okazało”, nikt nam nic wcześniej nie powiedział – że Pola może dostać teleskop, specjalny okular, przez który będzie widzieć, bo ona może widzieć, tylko z bardzo bliska – ma bardzo ograniczone pole widzenia. Dzięki pani Grażynie podjęliśmy próbę zmierzenia jej tego pola, o czym wcześniej nikt się nawet nie zająknął.

Okazało się, że nawet w ramach tego kretyńskiego systemu są możliwości, by pomóc Poli. To było dla mnie jak wypłynięcie na powierzchnię, jak otwarcie drzwi. A tego okularu, który wtedy dostała, Pola używa do dzisiaj.

Potem pojawiła się u nas Zosia, opiekunka do Uli, bo przecież, poza wszystkim innym, cały czas rozpaczliwie szukaliśmy kogoś na stałe.

Najpierw przyjęliśmy na próbę starszą panią, bardzo miłą. Nazywała się Maria, ale nam od razu powiedziała, żeby się do niej zwracać „pani Asia”.

– Dzieci tak wolą i tak jest ładniej – wyjaśniła.

Pani Asia napełniła nasz dom radosnym szczebiotem. Zaglądała do Poli i wołała:

– Poleczko, jakiej ładnej muzyczki słuchasz!

A „Poleczka” słuchała właśnie najczarniejszych i najbardziej depresyjnych kawałków Cohena, bo to było zaraz po tej pierwszej, przygnębiającej wizycie Michała.

Pani Asia porywała Ulę na ręce i świergotała:

– Tańczymy, Uleńko, tani, tani, tańczymy!

A dzieciak wył jak zarzynany.

Nie dało się tego wytrzymać dzień w dzień. Naprawdę. Zrezygnowaliśmy.

I wtedy, wracając ze spaceru z Ulą, znalazłam ręcznie napisane ogłoszenie, przyklejone na słupie, niedaleko nas. Natychmiast zadzwoniłam pod podany numer i się umówiłam.

Przyszła Zosia, dziewczyna ze wsi pod Radomiem. Miała dwadzieścia jeden lat i piękną, czystą i dobrą twarz. Opowiedziała nam, jak to jeszcze w zimie przyjechali tu z chłopakiem zdezelowanym małym fiatem. Mieli na spółkę dwieście złotych w kieszeni, chcieli zacząć nowe życie i znaleźć pracę. Imali się wszystkiego, czego się dało. Posłuchałam jej chwilę i już wiedziałam, że to jest to.

Dziewczyna miała czworo młodszego rodzeństwa, a mimo to lubiła małe dzieci. Niczego nie trzeba było jej tłumaczyć. Już po tygodniu Ulka wybuchała płaczem, kiedy Zosia zaczynała po południu zbierać się do wyjścia.

W tym samym czasie znaleźliśmy rehabilitanta i logopedę w Konstancinie.

Pierwszy raz zawiozła mnie tam Elka, która przyjechała do nas na tydzień, korzystając z tego, że jej dzieci pojechały z dziadkami do Rajgrodu. Nieszczęsna, tak długo wypytywała mnie o wizytę cudownej bioenergoterapeutki, błogosławionej Mortycji, aż jej opowiedziałam o energooszczędnych tulejach i wyroku śmierci wydanym na Polę.

Popłakała się, ja razem z nią, ale wtedy już wiedziałam, że w gruncie rzeczy dobrze się stało. Czekałam wprawdzie na cud, a nie na kopa w tyłek, ale nikt nigdy nie wie, czy to, na co czeka, jest na pewno tym, czego potrzebuje. Ja z pewnością potrzebowałam kopa. A ponieważ już go dostałam – zdarzył się cud.

Weszłyśmy z ulicy i trafiłyśmy na cudowną panią doktor! Początkowo, widząc stan Poli, powiedziała, żebyśmy pojechały po sąsiedzku do ośrodka, który był skrzyżowaniem internatu ze szpitalem i przyjmował dzieci nawet w jeszcze cięższym stanie.

Weszłam tam i niemal od progu wiedziałam, że nie, nigdy nie zostawię Poli w tym miejscu.

Nie o to chodzi, że miałam jakieś księżycowe oczekiwania i nie wiedziałam, w jakim kraju żyję. Wiedziałam aż za dobrze, miałam za sobą osiem lat samotnego macierzyństwa. Tylko że od chwili usłyszenia diagnozy, przez cały czas, byłam w stanie takiej koncentracji, skupienia i dyscypliny, że to, jaką energią emanowało jakieś miejsce, co poza słowami przekazywał mi kolejny człowiek w białym fartuchu, to „wszystko docierało do mnie przez skórę, od razu.

Nie miałam czasu się zastanawiać. Nie miałam czasu na to, na czym spędziłam większość życia: przeżuwać zdarzeń, rozważać, czy zrobiłam dobrze, czy źle. Działałam. Bez rozpraszania się na drobiazgi.

Dopiero wtedy zrozumiałam tajemnicę wielkich aktorów. Ilekroć spotykałam, prywatnie albo na festiwalach, poza spektaklami, kogoś, kto naprawdę był dobry na scenie, uderzało mnie – często niemile – jak bardzo ci ludzie są zdystansowani, wyciszeni i spokojni. Nie rzucali się nikomu na szyję, nie szaleli w bufetach i festiwalowych klubach, nie tańczyli do rana, nie pchali się w obiektywy. Wtedy myślałam, że to zarozumialstwo i poczucie wyższości. Teraz wiedziałam, że nic z tych rzeczy.

Oni po prostu nie zużywali energii na byle co. Oszczędzali. Na spektakl, na swoją pracę. Tak jak ja teraz oszczędzałam na swoją – na te wszystkie czynności, których od rana do wieczora i w nocy wymagał ode mnie stan Poli i normalne potrzeby Uli.

Dlatego w tym drugim ośrodku – szpitalu nie traciłam energii: weszłam, rozejrzałam się i wyszłam. Od razu wróciłam do pani doktor, z którą rozmawiałam wcześniej. Po dłuższym namyśle zgodziła się pomóc Poli. Zdecydowała się na to, choć w zasadzie nie powinna, bo nie miałam nawet połowy papierków, których egzekwowanie zbyt często uchodzi za opiekę nad chorymi.

Młodzi ludzie przebywali w jej ośrodku jak w internacie, mieli tam szkołę i regularne lekcje. Pola by sobie nie poradziła, bo oni wszyscy się jakoś tam jednak samodzielnie poruszali. Nie mogłam jej tam zostawić. Umówiłam się, że będę z nią przyjeżdżała codziennie, dopóki będzie trzeba.

To było trzydzieści kilometrów w jedną stronę. Marcin pracował. Ja nie miałam prawa jazdy. Przez chwilę zgodził się nam pomóc sąsiad z przeciwka.

Zaczęło się. Pola ćwiczyła każdego dnia od godziny do półtorej. Pani doktor namówiła mnie również, żebym mimo wszystko raz jeszcze zajrzała do ośrodka za płotem i zgłosiła się tam do jej znajomej, logopedy.

I to był kolejny strzał w dziesiątkę.

Pani była dość ostra, preferowała nieco dla mnie szokującą odmianę czarnego humoru i zdaje się, że niewiele już ją w życiu ruszało, ale to nieważne. Bardzo pomogła Poli. Przede wszystkim ona pierwsza dała jej nadzieję, że będzie mówić, że to w ogóle jest możliwe.

Nie znam się i nie wiem, czy rzeczywiście była w stanie tak od razu to stwierdzić. Ale mówiąc Poli coś takiego, zmobilizowała ją do ćwiczeń. Dokonała czegoś, co nie udawało się nikomu, kto zaczynał od uświadamiania jej, że nic albo niewiele da się zrobić, bo tu taka sytuacja, „sama rozumiesz”… I od razu zaczęła z nią pracować.

Dzień w dzień siadałam obok z zeszycikiem i notowałam wszystkie ćwiczenia, jakie jej proponowała.