Выбрать главу

Pamiętam popołudnie, kiedy Marcin wrócił z pracy i omal nie przewrócił się w progu. Jadalnia pływała w mydlinach, przy stole siedziałam ja, obok Zosia, Pola na wózku i Ula w niemowlęcym krzesełku. Wszystkie, krzycząc albo popiskując, dmuchałyśmy bańki mydlane. Pies latał wokół stołu i chłeptał rozlane mydliny.

Co tu się dzieje? – zapytał, trochę rozbawiony, a trochę przestraszony. – Mogę z wami?

No, nie wiem – powiedziałam – bo to są ćwiczenia.

Lo – go – pe – dycz – ne – dodała Pola.

To ja też poćwiczę. – Odłożył teczkę i w garniturze usiadł na mokrym krześle dmuchać bańki.

Popatrzyłam i uświadomiłam sobie, jak dawno nie mówiłam mu, że go kocham. Uśmiechnęłam się do niego i wywaliłam jęzor na całą długość.

– Nie rozumiem – zdziwił się i rozejrzał dookoła. Pola i Zosia siedziały każda z językiem na brodzie. – Rozumiesz coś z tego, Ulka?

Ula uśmiechnęła się promiennie i też wywaliła język, z resztkami słomki, którą próbowała cichcem zjeść.

– Ćwiczymy – wyjaśniłam i nadęłam policzki jak balon.

Bo to były bardzo proste rzeczy – wystawianie języka, wypychanie policzków, przesuwanie dmuchnięciem kulek z waty, łapanie słomki ustami i puszczanie baniek mydlanych, zdmuchiwanie świecy, czyli uruchamianie aparatu mowy i artykulacji.

Na następnym etapie Pola zaczęła ćwiczyć wyrazy ze specjalnymi zbitkami liter, uczyła się uśmiechać, żeby uśmiech był równy, bo nadal połowa jej twarzy pozostawała nieczynna, próbowała robić grymasy. Przede wszystkim jednak powoli zaczynała mówić. Coraz więcej.

A my zaczynaliśmy się przyzwyczajać do myśli, że niektórych problemów nie uda nam się rozwiązać.

Wszędzie było bardzo trudno zaparkować samochód z wózkiem, tak żeby było blisko wejścia. Zorientowaliśmy się, że są takie specjalne plakietki do samochodu, które uprawniają do korzystania na parkingach z miejsc dla niepełnosprawnych.

Popytałam, gdzie to się załatwia, i pojechałam do Pruszkowa, gdzie komisja, tak, cała komisja, orzekła, że Pola może dostać taką plakietkę. Jeszcze powiedzieli:

– Nie będziemy dawać stałej niepełnosprawności, żeby się dziewczyna nie załamała. Damy na dwa lata!

W porządku. Prawie. Bo kiedy ze świeżutką plakietką na szybie pojechaliśmy z Polą do supermarketu, musieliśmy zaparkować jak zawsze kilometr od wejścia. Idąc do sklepu i wracając, mijaliśmy miejsce dla niepełnosprawnych. Nadal stał na nim miły czerwony samochodzik. Tylko teraz wsiadała do niego miła młoda dziewczyna w ciąży. Spojrzeliśmy po sobie.

Wkrótce się okazało, że to samo jest pod szpitalami, przychodniami, w centrach handlowych i rozrywkowych. Wszędzie miejsca dla niepełnosprawnych regularnie zajmują pełnosprawne kobiety w ciąży. I nikt nie widzi w tym nic niewłaściwego. Wiadomo, życie poczęte rządzi. To narodzone może się już bujać, jak chce. A jak jest niepełnosprawne, to niech siedzi w domu i nie kłuje w oczy!

Szukaliśmy po gazetach ofert w rodzaju: „Samochód, prawo jazdy, do dyspozycji”. Mnóstwo tego było. Dzwoniliśmy, wyjaśnialiśmy, jaka jest sytuacja i że potrzebujemy kogoś codziennie, co najmniej na rok.

– A nie, to mi się nie opłaca – słyszeliśmy raz za razem.

Nikogo nie znaleźliśmy.

Pamiętam, jak w zdumieniu odkładałam słuchawkę. Ludzie bez pracy, siedzący w domu – ale się nie opłaca!

Poddałam się.

I wtedy Zosia zaproponowała, że jej chłopak, Paweł, mógłby jeździć. Nie miał pracy, miał czas, wszystko opłacało mu się bardziej niż siedzenie w wynajętym mieszkaniu. Szkopuł w tym, że nie miał samochodu, bo mały fiat, którym się tutaj dotelepali, już dawno poszedł na złom.

Uznaliśmy, że możemy pogadać.

Przyszedł na rozmowę w garniturze i pod krawatem.

– Jestem gotowy na wszystko – oznajmił. – Możecie państwo mną dysponować.

Na pierwszy rzut oka widać było, że to szyty, bity i na klej brany cwaniak, ale w końcu nie szukaliśmy guwernera, tylko kierowcy.

Stanęło na tym, że szukamy samochodu dla Pawła, a Marcin szybko umówił się z nim jeszcze na skręcanie regałów w piwnicy, o co ja od pół roku nie mogłam się doprosić.

9

Miałem służbowego forda mondeo, ale moja praca polegała między innymi na jeżdżeniu do klientów w całej Polsce. Nie zawsze miało sens pchanie się do nich pociągiem. Jeśli rehabilitacja Poli miała się faktycznie odbywać nieprzerwanie, dzień w dzień, potrzebowaliśmy drugiego samochodu. Szybko. No i niedrogo, bo pieniądze szły jak woda.

Chciałem być oszczędny. Kupiłem od znajomych używanego chevy blazera.

Jak się ma mało pieniędzy, nie należy kupować używanego amerykańskiego samochodu, zwłaszcza od znajomych. Ale zrozumiałem to dopiero wtedy, kiedy przejechałem nim z Falenicy do Michałowic. Palił straszne ilości benzyny. Jechałem i patrzyłem, jak wskaźnik poziomu paliwa też jedzie – w dół.

Jakoś zaraz potem musiałem lecieć do Wiednia. Poprosiłem Pawła, żeby mnie odwiózł na lotnisko, bo to było bladym świtem. Pojechaliśmy, poleciałem, wracam, a Dasza pyta:

– Jak wyście się z Pawłem umawiali?

– Nijak. Miał mnie odwieźć i odstawić samochód tutaj.

– No, bo wiesz – zmarszczyła brwi – ja tu czekałam, czekałam, jego nie było. Poprosiłam Zosię, żeby zadzwoniła tam do nich.

Dzwoniła, nikt nie odbierał. Przyjechał po czterech godzinach jak gdyby nigdy nic i powiedział, że wpadł do domu się przespać.

Ale zawiózł was do Konstancina?

Zawiózł.

To nie widzę problemu – powiedziałem – może chciał sobie chłopak pojeździć dla szpanu. Ludzka rzecz. A może naprawdę spał w domu i nie słyszał telefonu. Też ludzka rzecz.

Zbagatelizowałem sprawę, ale Daszy nie przekonałem. Nic to.

Jeździli codziennie, sprawy się toczyły. Działało – nie było sensu nic rozgrzebywać.

Któregoś dnia Paweł przyszedł i powiedział, że dzisiaj to on nie może pracować, ale czy mógłbym mu pożyczyć sto złotych i samochód. Do jutra.

– Pieniądze Zosia panu odda – zapewnił.

OK. Pożyczyłem.

Następnego dnia Zosia nie pojawiła się o umówionej godzinie. Miałem tego dnia pracować w domu, więc Dasza zajęła się Ulą, a ja zadzwoniłem zapytać, co się stało. Zosia rozpłakała się przy pierwszym zdaniu.

Paweł mnie okradł – szlochała. – Wszystkie oszczędności! Całe mieszkanie wyczyścił, wszystko.

Co znaczy wszystko?

Wszystko, co dało się wynieść.

Meble też?

Nie są nasze. Ale nasz materac zabrał.

Ale jak on się z tym wszystkim… – zacząłem i odpowiedziałem sobie w myślach.

Pięknie! Samochód był beznadziejny, ale nie zamierzałem go oddawać w prezencie.

Zadzwoniłem na policję. Nie wiem, po jaką cholerę, bo chyba nie z braku dołujących doświadczeń. Pół dnia na posterunku, papiery, zeznania spisywane na maszynie do pisania, wielkie walkie – talkie na biurku – ktoś niemal bez przerwy gadał przez nie jakieś bzdury – oraz samotny policjant, który nie dawał żadnych szans na znalezienie samochodu, dno.

Tymczasem Dasza pojechała do Konstancina taksówką i – jak to się czasami zdarza – był to jeden z tych wspaniałych zbiegów okoliczności, w które aż trudno uwierzyć. Bo taksówkarz okazał się byłym pastorem adwentystów, czy może raczej pastorem w stanie spoczynku. Miał problemy ze strunami głosowymi i musiał zrezygnować z funkcji. Piękny człowiek. Zgodził się wozić Polę. Przez rok, dzień w dzień. Za mniej niż taryfa i koszty benzyny.

A nasz chevy blazer odnalazł się po paru tygodniach. Pewnie dlatego, że nikt go nie szukał. Za to Paweł przepadł bez wieści, choć może to akurat i dobrze.

Długo rozmawialiśmy z Zosią, namawiając ją, żeby zadzwoniła do domu, do rodziców, i zawiadomiła ich, co się stało. Strasznie się tego bała. Bo co też oni powiedzą!