Выбрать главу

Wiem, że to brzmi śmiesznie – ale biła od niej niesamowita energia i spokój zarazem. Poczułem się jak opiłek, który widzi magnes i jedyne, co może, to wiuuu – przylgnąć.

No i przylgnąłem. Objąłem ją i przez ułamek sekundy pomyślałem, że tak mogłoby zostać.

Pachniała czymś dalekim, pożądanym. Zarzucony na ramiona wełniany ciemny szal i płaszcz z konopi odróżniał ją od rówieśniczek w garsonkach, biustowyciskaczach, plastiku opiętym jak rękawiczka (by nie sięgać po inne, mniej delikatne porównania) i w czółenkach, butach kajakach w szpic.

Dasza nosiła martensy.

Chodźmy do bufetu – zaproponowała i dopiero teraz zorientowałem się, że całe towarzystwo pod schodami zamilkło. Baśka, i nie tylko ona, przyglądała nam się z zastanowieniem. No i dobrze.

Kawa? – zapytałem, biorąc ją za rękę, jakby to było oczywiste, ta kawa i nasze zziębnięte dłonie. W każdym razie moja zziębnięta dłoń, bo było mi zimno jak skurczybyk, nie wiem czemu, chyba z emocji.

Nie piję kawy – pokręciła głową.

Ja też. Ale palisz – stwierdziłem, przyglądając się z lekkim przerażeniem tumanom dymu wypełniającym korytarz od strony bufetu.

Nie palę – roześmiała się Dasza. – Od dwóch lat nie palę. I jestem wegetarianką – dodała, jakby było dla niej oczywiste, że zaraz o to zapytam.

Dasza nigdy nie była jedną z tych ładniutkich panienek, które przyklejały się do pierwszego z brzegu faceta. Mieliśmy ich w klasie kilka, a w roczniku pewnie kilkanaście. Wszystkie natychmiast po maturze wyszły za mąż i utknęły jak na mieliznach przy mężach – gówniarzach, a zaraz potem przy dzieciach, które pojawiły się, zanim one zdążyły dorosnąć do macierzyństwa. Resztę życia musiały poświęcić na wydobycie się z bagna, w które tak ochoczo wskoczyły. Niektóre ugrzęzły na zawsze.

Nie należała też do tych kwadratowych intelektualistek, co nie umiały sklecić jednej własnej myśli, ale – jak choćby Baśka – tokowały bez wytchnienia po kątach, przerzucając się cytatami.

Była z tych, co to nie zwracają niczyjej uwagi. Do czasu. Bo kiedy się ją raz zobaczyło – szczególnie z gitarą, śpiewającą – oczu nie można było oderwać. W każdym razie ja nie mogłem, od imprezy u Maziuka, gdzieś w połowie pierwszej klasy.

Do dzisiaj pamiętam, co śpiewała, piosenkę Stachury o włóczędze, z którym „można tylko pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko”. To o mnie śpiewała, ale nie miała o tym pojęcia, zresztą kręcił się przy niej taki jeden. Kręcił się, potem „w dali zniknął cicho”, pojawił się inny, a ja i tak wiedziałem, że już po mnie.

Pięknie śpiewała nawet najdurniejsze harcerskie czy rajdowe, jeden pies, piosenki. Pięknie maskowała się w klasie, zawsze trzymając się trochę na uboczu. W spokoju olewała klasowe hierarchie i sojusze. Pięknie królowała na imprezach, choć zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy, co więcej, nie zauważały tego różne samozwańcze królowe, tak zazdrosne o swoje wpływy i tak okrutne wobec rywalek.

Wiedziałem swoje, nie tylko ja, faceci kręcący się przy niej całymi tabunami też to wiedzieli, ale z nieznanych mi do dziś powodów nigdy nie rozmawialiśmy o Daszy, choć o innych panienkach potrafiliśmy godzinami i dosadnie.

Wyznawała żelazną zasadę unikania bliższych związków z tym, kogo musiałaby spotykać codziennie, czy miałaby na to ochotę, czy nie. Nie chciała spędzać wieczorów z facetem, którego od rana oglądała w klasie, który widział ją niewyspaną, nieprzygotowaną, załamaną po klasówce. Słusznie.

Szkoda tylko, że powiedziała mi o tym dopiero na początku studiów. Może zamiast przez prawie cztery lata robić z siebie idiotę, przeniósłbym się do innej szkoły albo chociaż do równoległej klasy!

Zasada okazała się zresztą nie aż tak żelazna, a może tylko z czasem przerdzewiała, bo zaraz na początku pierwszego roku studiów – byliśmy na innych wydziałach – Dasza zakochała się w chłopaku ze swojej grupy, w jednym z tych poetów, którzy pojęcia nie mają, co ze sobą zrobić, i dlatego idą na polonistykę.

Często się wtedy widywaliśmy. Siadywaliśmy na parapecie w holu Pałacu Kazimierzowskiego, a Dasza pytała, dlaczego się tak dziwnie wobec niej zachowuję, dlaczego się obrażam, dlaczego jej unikam. Tłumaczyła długo i nadaremnie, jak bardzo jej zależy na naszej przyjaźni, a ja siedziałem jak odgrodzony murem. Nie rozumiała, o co mi chodzi, skąd zresztą miała to wiedzieć. W końcu ja sam nic nie rozumiałem.

Nie wiem, dlaczego uważałem, że powinna jak Duch Święty domyślić się wszystkiego z mojego milczenia i uników.

Była wtedy z kimś, kto mówił jej na przykład, że nie będzie się z nią spotykać przez dwa tygodnie, bo on musi sprawdzić, czy mu na niej zależy. I ona w kimś takim kochała się na zabój.

Może powinienem był za którymś razem krzyknąć: „Nie zależy! Widzisz coś, czego nie ma, a nie widzisz tego, co jest!”. Ale milczałem, jak zawsze, a potem znowu odprowadzałem ją do tego palanta, wiedząc doskonale, że zostanie u niego na noc.

Nie zdobyłem się na żaden gest, chociaż wszystko mnie od tego bolało, krzyczało: „Zrób coś!”. Łatwo powiedzieć. Za każdym razem obiecywałem sobie, że nigdy więcej – ja, znany masochista, wysłuchujący jej radosnych świergotów w kretyńskim oczekiwaniu na cud.

I cud się stał. Udało mi się nie rozbić sobie łba na drobne kawałki, kiedy na jednej z imprez w akademiku zobaczyłem, jak się całują na środku sali, i zdruzgotany zacząłem walić głową w ścianę do krwi ostatniej.

Takie to były czasy i taka romantyczność.

4

Bywa różnie. Spotkanie po latach może być szokiem. Własną gębę człowiek widzi codziennie w lustrze, dlatego wszystko jej wybaczy. No, prawie wszystko. Twarze ludzi zapamiętanych z innego czasu dostrzega w całej ich prawdzie. Zobaczyłam facjaty, nad którymi bezskutecznie pociły się masażystki i kosmetyczki. Oblicza nietknięte masażem, a mimo to wyrzeźbione. Twarze rozlane w tłuszczu, albo wyostrzone przez wieczną pretensję do całego świata i obrzmiałe od alkoholu karykatury młodzieńczych rysów.

A teraz zobaczyłam Marcina – z dużo krótszymi, nie tak już płomiennie rudymi włosami, w lżejszych i dużo, dużo cieńszych okularach, ale tego samego wysokiego chłopaka, z którym dawno temu umiałam rozmawiać o wszystkim.

„Kawa?” „Już nie”. „Palisz?” „Już nie”. „Też jestem wegetarianką”.

Nawet gin z tonikiem, mój ukochany drink, okazał się jego ulubionym antydepresantem, choć oboje uczciwie przyznaliśmy, że potrafi mocno sponiewierać.

Ilekroć teraz wracam do tamtej rozmowy, widzę, jak w tej krótkiej wymianie zdań następowało jakieś błyskawiczne, nieodwołalne, bezwiedne dopasowywanie.

Ale wtedy żadne z nas jeszcze tego nie przeczuwało.

– Helen przyjechała z tobą? – zapytałam, kiedy udało nam się w końcu znaleźć skrawek wolnego miejsca i przycupnąć z talerzem w jednej i kieliszkiem w drugiej ręce.

Obok czaili się nasi koledzy i koleżanki. Zaczęła się już pijacka gra wstępna, wspominki i jaja, co to po wiek wieków jak berety.

– Nie. Jesteśmy w trakcie rozwodu – odpowiedział pomiędzy dwoma kęsami szarlotki, a ja omal nie zakrztusiłam się swoją bezą.

– Jak kto? – odezwałam się bez sensu.

– Tak to – na głupie pytanie głupia odpowiedź.

W tym momencie ktoś do nas podszedł, znowu poderwaliśmy się do uścisków i powitalnych okrzyków, ktoś rzucił mu „Wha'z up, man? „. Ledwie Marcin wymyślił równie slangową odpowiedź, okazało się, że właśnie rusza oficjalna część spotkania, ta, której tak bardzo chciałam uniknąć. Nie przyszło mi do głowy przeczytać planu wieczoru, wydrukowanego przecież na odwrocie zaproszenia – na szczęście, bo kto wie, jak by się wtedy wszystko potoczyło.