Выбрать главу

– Im szybciej to zrobisz, tym lepiej – tłumaczyłem.

Zadzwoniła. Jakoś łyknęła wszystko, co jej nawrzucali, a zdaje się, że specjalnie delikatni nie byli. Ale przeżyła. A potem i tak się okazało, że w gruncie rzeczy najbardziej się bała, że ją za to wszystko zwolnimy.

Nie widzieliśmy powodów. Została z nami do końca.

Minęło parę tygodni intensywnej rehabilitacji i pracy z logopedą. Pola, zachęcona pierwszymi sukcesami, zaczęła wyznaczać sobie cele. Mówiła:

– Muszę w ciągu miesiąca nauczyć się chodzić.

Różnie bywało, czasami ćwiczyła z entuzjazmem, czasami narzekała i tylko szukała pretekstu, żeby się wykręcić, ale ćwiczyła. I po miesiącu rzeczywiście zaczęła chodzić… z balkonikiem. Ale sama. Trzymając równowagę. To było coś niesamowitego, nawet dla tej ekipy od rehabilitacji, bo podobno stan, w jakim Dasza przywiozła ją do Konstancina, nie rokował dużych sukcesów.

Na szczęście oni również nie zaczęli od uświadamiania mojej żonie sytuacji Poli, bo pewnie stamtąd też by uciekły.

Zachęcona własnymi postępami, Pola postanowiła:

– Za trzy miesiące będę sama chodzić, a za pół roku biegać.

No i ten wyznaczony czas nieubłaganie zaczął się wydłużać.

Kończyła się jesień.

Powoli docierało do niej i do nas, w jakim tempie to się realnie posuwa. Ale nie umieliśmy o tym z nią porozmawiać.

Pola ucinała stanowczo wszelkie nasze nieporadne próby, nie szukała „rozmowy istotnej” ani jej nie prowokowała. Nie mieliśmy pojęcia, jak do niej trafić, może również dlatego, że mimo wszystko sami nie rozstaliśmy się jeszcze z ulubioną myślą, że „będzie dobrze”. Wszyscy uciekaliśmy od faktów.

Pomogła nam moja siostra, uwiązana w Zielonej Górze z małym dzieckiem i kolejnym w drodze. Mimo to nadal była psychiatrą i orientowała się w naszej sytuacji. Przerwała mi niemal w pół słowa telefoniczny monolog o tym, jak trudno dogadać się z Polą. Od razu powiedziała, żebyśmy dali dziewczynie spokój, poczekali, aż sama z siebie trochę się otworzy i z góry pogodzili się również z możliwością, że tak się nie stanie. Nigdy.

Zasugerowała, że być może byłoby jej łatwiej porozmawiać z kimś obcym, czy raczej mniej zaangażowanym. No i któryś już raz powiedziała, że nam – mnie i Daszy, razem i osobno – też by się przydało przegadanie sprawy.

Nie było łatwo znaleźć terapeutę, który podjąłby się takiej rozmowy z osobą „niedorosłą”, chociaż już nie dzieckiem. W końcu zawieźliśmy ją do starszego, miłego człowieka, który na dzień dobry wyprosił mnie i Daszę z gabinetu.

Długo rozmawiali. Terapeuta powiedział nam potem, że Pola ma pełną świadomość tego, co się z nią stało. Byliśmy tak zaskoczeni, że nie zapytaliśmy, co on, co ona przez to rozumie.

Jeżeli tak, to dlaczego… dlaczego nic się nie dzieje? Dlaczego nie załamała się, nie wpadła w depresję, nie histeryzuje, nie płacze, tylko po prostu zamknęła się przed nami na cztery spusty?

Może byłoby lepiej, gdyby trochę pohisteryzowała? Gdyby dała nam szansę wejrzenia w to, co się z nią dzieje. Bo nasza wyobraźnia stawała dęba wobec wszelkich prób wyobrażenia sobie, jak to jest… prawie nie widzieć, poruszać się jak zepsuta zabawka i mówić tylko to, co możliwe do wyartykułowania. I mieć tego świadomość.

Ja bym oszalał. A Pola siedziała w swoim pokoju i słuchała „Władcy pierścieni”. Na okrągło.

Terapeuta dał jej wizytówkę i zaproponował, żeby zadzwoniła, jeśli będzie gotowa do dalszej rozmowy, bo on jest do dyspozycji. Ale Pola nigdy do niego nie zadzwoniła. Wszystkie nasze pytania o to, jak było, o czym rozmawiali, zbywała milczeniem albo jakimiś nic nieznaczącymi żartami.

Zostawiła nas wszystkich za drzwiami.

Dosięgło mnie stamtąd, skąd się nie spodziewałem. Jak zawsze.

Miałem jechać służbowo do Wrocławia. Wybrałem się samochodem z Michałowic do Warszawy. Na wiadukcie zatrzymała mnie policja – podobno za szybko jechałem. Dałem im międzynarodowe prawo jazdy, paszport – popatrzyli, podzwonili, w głowy się podrapali, w końcu puścili bez mandatu. Dojechałem do dworca – nie ma gdzie zaparkować. Kwadrans albo i dłużej krążyłem, zanim się gdzieś wepchnąłem. Zaparkowałem, biegnę tunelami na peron i – jak w kinie – widzę, że mój pociąg właśnie odjeżdża.

I wtedy uderzyła mnie myśl, że to moje życie tak odjeżdża, a ja stoję na peronie, nie chcę robić tego, co robię, chciałbym coś innego, ale przecież nie mogę!

Jest źle, pomyślałem wtedy.

Parę tygodni później okazało się, że gorzej niż myślałem. Przy dorocznej ocenie pracowników wyszło na to, że straciłem szansę na awans. Mogłem zostać jednym z partnerów i przeszło mi to koło nosa.

Byłem rozczarowany, wściekły na siebie, na całą sytuację, na swego bezpośredniego przełożonego, o którym wiedziałem, że miał w tej sprawie decydujący głos. Liczyłem na to, że wskoczę na wyższą półkę, przede wszystkim jednak miałem nadzieję na większe pieniądze. Nie rozumiałem, o co im chodzi, a właściwie rozumiałem, ale nie chciałem się z tym pogodzić.

– Obaj wiemy, że twoja misja jest gdzie indziej – powiedział mi szef, tłumacząc, jak wypadła ocena mojej pracy. – Nikt z nas nie ma wątpliwości, że wybrałeś to, co jest dla ciebie najważniejsze.

Patrzyłem na niego kompletnie zaskoczony, bo przecież niczego nie wybierałem. Byłem tak zaabsorbowany ratowaniem Poli wszelkimi możliwymi sposobami, że całą resztę oganiałem, byle szybciej, a już z pewnością poświęcałem swojej pracy nie więcej czasu, niż było to niezbędne. Albo i mniej. Ani przez chwilę się nad tym nie zastanawiałem.

Wydawało mi się, że to oczywiste. Aż do momentu, kiedy okazało się, że ominęło mnie coś, na czym mi zależało, czyli awans, a jednocześnie coś, czego potrzebowała moja rodzina, czyli większe pieniądze. I że wcale tego nie wybrałem.

Nie wiem, czemu nie wcześniej, nie gdzie indziej, tylko właśnie tam, w gabinecie szefa poczułem, jaki bagaż dźwigam na grzbiecie od paru miesięcy. Uświadomiłem to sobie i… nogi mi się rozjechały. Zrozumiałem, że nie daję rady, że od dłuższego czasu nie dawałem sobie rady, ale nie dopuszczałem do siebie nawet myśli o tym, że nie wyrabiam.

Jolka miała rację. Musiałem z kimś pogadać. Nie z tym miłym Amerykaninem, chociaż wiedziałem, że jest mi życzliwy, nie z Daszą, bo była za blisko i sama pewnie potrzebowała pomocy, nie z Maziukiem, bo go nie było, nie ze starymi, bo wiadomo… Od razu zadzwoniłem do mojej siostry.

– I tak długo pociągnąłeś – powiedziała, zaledwie wyniszczyłem, o co mi chodzi.

Terapeutka, którą mi poleciła, była nieco ode mnie starsza i nie próbowała być sympatyczna, co bardzo mi odpowiadało. Słuchała, nie przerywając, niczego nie zapisywała, może gdzieś to nagrywała, nie wiem. Umówiliśmy się z góry na tak zwaną terapię interwencyjną, nastawioną na rozwiązanie aktualnych problemów, bez wnikania w przeszłość i żmudnych dociekań. I tak dwie sesje zajęło, zanim opowiedziałem jej w miarę zbornie, co mi się przydarzyło. Mówiłem, trochę płakałem, nie wiem, czy z nerwów, czy ze wzruszenia, czy z żalu nad sobą, mówiłem i mówiłem, a ona spokojnie słuchała. Kiedy w końcu zamilkłem zmęczony, spojrzała mi w oczy i zapytała:

Czy panu się przypadkiem nie pomyliły role życiowe?

Nie rozumiem.

Z tego, co pan opowiada, wynika, że jest pan ojcem Poli.

Nie, skądże, ona ma ojca. Mówiłem o tym.

To dlaczego tyle wysiłku wkłada pan w odgrywanie roli ojca, którym pan nie jest?

Bo… wydawało mi się, że… – Nie wiedziałem co dalej, co mi się wydawało. – Bo jej prawdziwy ojciec właściwie uciekł. Cały czas się zasłania swoim małym dzieckiem, ale my wiemy, że po prostu dał dyla od całej tej sytuacji.