Выбрать главу

– Ale to chyba jest problem Poli i jej ojca?

No, niezupełnie. To jak najbardziej mój problem, bo na niego nie można liczyć.

To z kolei chyba problem pana żony.

Ale to wszystko się dzieje w moim domu.

Zgoda. Tylko że mieszkanie w jednym domu, i to, że jest pan partnerem matki i dzieli pan z nią życie, nie czyni pana ojcem Poli.

W pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co jej chodzi. Byłem zaskoczony i dotknięty. Tyle jej opowiedziałem o swoim nieszczęściu i bohaterstwie, a ona, zamiast mnie wzmocnić i pochwalić, chwyciła za ucho i doprowadziła do lustra, w którym wcale nie miałem ochoty się przeglądać.

– Więc co? Mam się od tego wszystkiego odciąć i zająć czymś weselszym?

Nie sądzę, żeby to było albo – albo.

To niby jaka ma być moja rola?

To już od pana zależy. Ja mówię tylko, że to nie może być rola ojca. Bo pan nie jest i nigdy nie będzie ojcem Poli, żeby nie wiem jak pan tego chciał.

Wyszedłem stamtąd mocno poruszony. Wróciłem do domu, opowiedziałem wszystko Daszy, a ona na to:

Kiedy następna sesja?

We wtorek.

To idę z tobą.

Zatkało mnie. Całą drogę zastanawiałem się, jak jej powiedzieć, że terapeutka zaproponowała, żebyśmy następnym razem przyszli do niej we dwoje.

10

Trudno powiedzieć, o czym myślałam, wybierając się do terapeutki Marcina. Zaniepokoiła mnie ta dziwna rozmowa o ojcostwie. Niby wiedziałam, że to Marcin zarabia na nas wszystkich i na wszystko. Niby widziałam, że ledwie żyje, ciągle z czymś spóźniony, ciągle coś nadrabiający, z pracy do domu, z domu do pracy, tu Rzym, tu Krym, a w domu zawsze to samo. Ale ja też ledwie ciągnęłam. Ja też ze wszystkiego zrezygnowałam. Ja też nie miałam czasu dla siebie. Dlatego w pierwszej chwili odebrałam tę rozmowę raczej jako przyzwolenie, zachętę do tego, żeby Marcin się ode mnie oddalił. Może więc chciałam ocenić skalę zagrożenia, nie wiem.

Jechałam do niej trochę nastroszona, ale już w trakcie pierwszej rozmowy zrozumiałam, że się mylę.

To nie ja wiem lepiej, to nie ja widzę więcej – z tego prostego powodu, że jestem częścią naszego układu i naszej sytuacji. Ona, ta spokojna i wyciszona kobieta, widzi nas jak na dłoni, co więcej, dla niej jesteśmy jedną z wielu rodzin dotkniętych takim czy innym kryzysem. Może nas porównać z innymi – bez oceniania – po to, żeby pokazać nam, jak wyglądamy widziani oczami kogoś z zewnątrz.

Początkowo irytowały mnie jej ciągłe pytania o to, co Pola dziś zrobiła, czego się nauczyła w tym tygodniu, co my robiliśmy i jak się z tym czujemy. Dopiero po kolejnym spotkaniu zrozumiałam, o co jej chodzi.

Żeby odpowiedzieć sensownie na takie pytania, musieliśmy się zmusić do wyłuskiwania z pamięci zmian i nowości, które umykały nam w codziennym kontakcie i mechanicznych posługach. A przecież, może nie z dnia na dzień, ale z tygodnia na tydzień coś tam się zmieniało, a to Poli udało się przejść samodzielnie parę kroków, trzymając się poręczy, a to włosy zaczynały odrastać śmiesznymi loczkami jak po trwałej, a to słów przybywało i Pola zaczynała coraz więcej mówić. Śmialiśmy się nawet, że jej słownik już teraz jest bogatszy od tego, którym dysponują całkowicie zdrowi bywalcy nocnych kursów WKD.

Dużo rozmawialiśmy o normie, o powrocie do normy, o normalności i o tym, że teraz walczymy, ale kiedyś, potem, za jakiś czas wszystko będzie dobrze.

– Co to znaczy? – zapytała za którymś razem terapeutka.

Zaskoczyła mnie, przez chwilę musiałam zbierać myśli. Tyle razy od czerwca powtarzałam sobie i innym, że „wszystko będzie dobrze”… że już dawno przestałam się zastanawiać, co to znaczy. Tak jak nikt się nie zastanawia, co to znaczy „czary – mary”.

Terapeutka milczała, a ja patrzyłam na nią i na swoje myśli. Już wiedziałam.

„Wszystko będzie dobrze” oznaczało, że pewnego dnia obudzę się, a Pola zbiegnie ze schodów i będzie śpiewać w kuchni przy obieraniu ziemniaków.

– To znaczy… – potrząsnęłam głową i zaczęłam płakać. Marcin przysunął się z krzesłem, chciał wziąć mnie za rękę, ale ja zacisnęłam dłonie jedna w drugiej i płakałam.

Płakałam ze złości. Płakałam z bezsiły.

„Tak się nie robi! „ – tłukło mi się w głowie. Nie ściąga się ludzi na siłę do rzeczywistości! Tak nie wolno!

A jednak z każdą wypłakaną łzą docierała do mnie prawda, z której zdawałam sobie sprawę, ale – jak dziecku – wydawało mi się, że jeśli nie będę na nią patrzeć, nie będę zwracać uwagi, sama zniknie, wyparuje, ulotni się.

Uświadomiłam sobie z całą – tak, tak – „z całą jaskrawością”, że moja córka już nigdy nie zbiegnie z żadnych schodów, bo nowotwór nieodwołalnie zniszczył tę część jej mózgu, która odpowiada za utrzymywanie równowagi.

Nigdy nie będzie obierać ziemniaków, bo jej dłonie nie wiedzą, jak wykonywać tak precyzyjne ruchy.

No i nigdy, Boże kochany, nigdy nie będzie już śpiewać, bo nie odzyska pełnego panowania nad mięśniami aparatu głosowego, głos jej będzie drżał, nie będzie trafiać w dźwięki. Co z tego, że nadal będzie umiała je nazwać jeden po drugim, skoro nie da rady utrzymać linii melodycznej.

Nigdy! Drzwi zamknięte.

Płakałam i nie mogłam przestać, zużyłam połowę chustek z pudełka, które stało na stoliku koło mojego fotela. Marcin siedział nieruchomo z twarzą zakrytą ręką.

Terapeutka czekała cierpliwie, aż się trochę uspokoję, a potem powiedziała coś, co trawiłam przez parę następnych tygodni, ale kiedy w końcu to zrozumiałam, wszystko inne powoli mi się poukładało.

– Na to, co się stało – powiedziała – trzeba spojrzeć jak na zmianę. Nieodwołalną zmianę, coś, co się nie odstanie. Jest inaczej i tak już będzie. Nie gorzej, nie tragicznie, nie potwornie, tylko inaczej.

Nie wiem, może użyła innych słów, może nie powiedziała tego tak wprost, ale ja tak to zapamiętałam. Że się zmieniło i muszę się z tą zmianą pogodzić. Nie wywalczę powrotu do poprzedniej sytuacji, choćbym nie wiem jak tego chciała.

Wszystko będzie dobrze, ale dopiero wtedy, kiedy ja, Marcin, Pola, pogodzimy się z tym, że wszystko się nieodwołalnie zmieniło. Każde z nas musi to zrobić po swojemu, we własnym tempie, na swój sposób. A ja muszę odpuścić najpierw sobie, potem Marcinowi, a na końcu reszcie świata.

Muszę „pogodzić się ze światem”.

Nie mam innego wyjścia.

Zajęło mi to dużo, dużo czasu. Być może w jakimś sensie zajmie mi to resztę życia, ale zaczęło się tam, w ciasnawym gabinecie tej kobiety, która powiedziała mi coś, co od początku powtarzało mi mnóstwo ludzi. Ale dopiero ją usłyszałam. Uwierzyłam, że już zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, wywalczyłam, co dało się wywalczyć. A teraz muszę pogodzić się z tym, co mam.

Tak to działa.

11

Rozkładało mnie. Chwilami traciłem pewność, czy zaczynanie tych rozmów z terapeutką miało sens. Ale z drugiej strony, z kim miałem rozmawiać? Z macochą? Dzwoniła co jakiś czas i sączyła teksty w rodzaju: „To nie twoja sprawa, nic do tego nie masz”. Nie, żebym miał się znowu rozwodzić, ale właściwie czemu ja się w ogóle zajmuję cudzym dzieciakiem? Może mógłbym na przykład znowu wyjechać do Stanów? Sam.

Komu miałem się przyznać, że tak, owszem, nieustannie chodzą mi po głowie fantazje o ucieczce, o wolności, o beztrosce, o chwili wolnego czasu. Powiedziałem to podczas którejś z sesji, a terapeutka zapytała jak zawsze:

No i co pan czuje, fantazjując o tym wszystkim?

Straszliwe poczucie winy.

Uważa pan, że nie ma pan prawa do takich myśli?