Выбрать главу

Pola przyjechała do kuchni wściekła i zacięta.

Wiesz, jak w biznesie nazywa się to, co robisz?

Nie – warknęła.

– Nawykowe delegowanie swoich spraw na resztę zespołu.

– Co?

Mówiąc prościej, wysługujesz się matką jak służącą.

Świetnie!

Nie mam pojęcia, co sobie pomyślała. Ale przestałem się tym tak strasznie przejmować.

– Nie wiedziałam, że z ciebie taki sadysta – mruknęła Dasza, wsuwając się do kuchni. Powiedziała to z bardzo pociągającą nutą potępienia i podziwu zarazem.

Każdy ma takiego rycerza na białym koniu, na jakiego sobie zasłużył – odparłem, całując ją w ucho.

To wiele tłumaczy – roześmiała się i objęła mnie mocno.

Znowu zaczęliśmy się z Polą ścinać, ale i rozmawiać, również o tym, że nic nie trwa wiecznie, każdy dzień przynosi zmianę, a przede wszystkim my się zmieniamy. Większość tych rozmów była odpowiedzią na jej bunty i obwinianie choroby o wszystko. Bo Pola przyjęła taką postawę, że cała ta sytuacja dzieje się poza nią, ona nie ma z tym nic wspólnego, bo ona się o chorobę nie prosiła i chce, żeby było tak jak kiedyś. Chce włóczyć się z dziewczynami, tutaj po torach w Michałowicach, i gadać, śpiewać, wygłupiać się.

Myślę, że przede wszystkim chodziło o kontakty towarzyskie. To było dla niej najboleśniejsze, że ludzie – nie, że się od niej odwrócili – ale zrezygnowali z niej. Bo tu na początku co jakiś czas ktoś przyjeżdżał, zaglądał, wpadał, odwiedzał, a potem coraz rzadziej, rzadziej. Tylko jedna Doti, niezawodna i wyluzowana, przyjeżdżała regularnie i spędzała z Polą czas, jakby się nic nie zmieniło.

Rozumiałem ją. Wiedziałem, że „zdawać sobie sprawę ze swojej sytuacji” niekoniecznie oznacza „akceptować swoją sytuację”. W końcu my, jej „rodzice i legalni opiekunowie”, przerabialiśmy to z takimi samymi oporami i trudem. Rozumiałem też, że może jej to zabrać o wiele więcej czasu niż nam, bo to jednak ona straciła najwięcej.

12

Na list Marcina Grzegorz odpowiedział listem do mnie.

Daria,

przekroczyłem czterdziestkę, jestem aktorem na państwowym etacie. Nie muszę Ci chyba tłumaczyć, jakie to kokosy. Właśnie rozstałem się z żoną, a właściwie ona rozstała się ze mną. Sam nie wiem dlaczego. Nie mam gdzie mieszkać, wszystko mi się zawaliło.

Pola jest moim dzieckiem. Kocham ją, ale co mogę zrobić? Zabrać tu, do Wrocławia? Do pokoju gościnnego przy teatrze, gdzie pozwolili mi przez chwilę spać? Chyba za karę. Zdaję sobie sprawę, jakie sumy pochłania rehabilitacja i wszystko, co robicie, żeby Pola zaczęła jakoś funkcjonować, ale co ja mogę? Pieniądze nie leżą na ulicy. Mam jeszcze drugie dziecko i zobowiązania.

Twój mąż pracuje i zarabia w międzynarodowej korporacji. Masz szczęście. Masz naprawdę cholerne szczęście, Daria.

Wiem, że się nie sprawdzam, wiem, że nie staję na wysokości zadania. Nie pierwszy raz. Tylko się pochlastać.

To tylko ja

Czytałam to parę razy i oczom nie wierzyłam. Trochę chciało mi się śmiać, a trochę płakać. Pola na wózku inwalidzkim pozostała tą samą dziewczyną, która kochała swojego ojca i lubiła spędzać z nim czas. Co miałam jej teraz powiedzieć? „Ojciec się nie rozerwie, kochanie”? A ja mogłam się rozerwać? A tak, mogłam, bo żyłam za pieniądze Marcina, które spadały z nieba w ilościach dowolnych.

Rzeczywiście miałam cholerne szczęście!

Ktoś chciałby się ze mną zamienić?

Ktoś naprawdę by chciał?

Rozumiałam argumenty Grześka, ale wiedziałam też, że miał wybór. I jednak, kurczę, jakoś wybrał – tamto dziecko i tamte problemy. To dziecko i te problemy zostawił mnie. Bo ja i tak nie miałam wyboru.

Parę dni później listonosz przyniósł przesyłkę poleconą. Zagraniczną. Z Oakland. Od Helen Meyers – najwyraźniej była żona Marcina wróciła do panieńskiego nazwiska.

Jakoś dziwnie mi się zrobiło. Obracałam to w rękach na wszystkie strony, próbowałam nawet wąchać, ale nic nie wywąchałam. Zanim Marcin wrócił z pracy, byłam już nieźle nakręcona.

– Widzę, że odnawiasz stare kontakty – rzuciłam mu, ledwie zdjął płaszcz.

Latał wtedy jak bumerang do Brukseli i z powrotem w sprawie wielkiego audytu jakiejś agencji rolnej na Pomorzu, który zakończył się międzynarodowym skandalem i sprawą o przywłaszczenie unijnych dotacji. Ślimaczyło się to tygodniami.

– Nie wiem, o czym mówisz, ale zaraz zobaczę – powiedział, zdejmując buty.

Rozerwał kopertę. W środku była cienka książka i list.

Nic nie mówiłeś, że tęsknisz za byłą żoną – nie wytrzymałam.

Idiotka – stwierdził Marcin spokojnie, podając mi książkę.

„When Bad Things Happen to Good People” – przeczytałam głośno tytuł. – Kiedy złe rzeczy przydarzają się dobrym ludziom? Prosiłeś ją o tę książkę?

Nie. Prosiłem ją o to. – Podał mi list, a właściwie dokument.

Co to takiego?

Helen zrzeka się swoich alimentów.

Nie żartuj!

Wyglądam, jakbym żartował?

Ale jak to… rozmawiałeś z nią? Nic nie mówiłeś.

Nie byłem pewien, co z tego wyniknie. Napisałem do niej, że nie dam rady dłużej płacić, bo spotkało mnie to, co spotkało, i zwyczajnie, nie mam z czego. Napisałem, że jak chce, może mnie do sądu… Widać nie chciała.

Wreszcie spojrzałam na niego przytomniejszym okiem. Wyglądał jak z krzyża zdjęty.

Siusiu, paciorek i spać – zadysponowałam.

Chyba założę pampersa – ziewnął Marcin.

To musisz pogadać z Ulą, bo ma na sobie ostatni.

Zasnął, nim zagotowała się woda na herbatę.

Kiedy następnego dnia wszedł rano do kuchni, kończyłam akurat przeglądać książkę od Helen.

– Wiesz, dlaczego złe rzeczy spotykają dobrych ludzi? – zapytałam.

Ziewnął rozdzierająco i pokiwał głową.

– Przez przypadek.

– Czytałeś to już?

– Nie. Sam wymyśliłem.

Ciekawe, zastanawiałam się, dlaczego ten ślepy los, ten bezsensowny przypadek – niech nikt nawet nie próbuje zaczynać ze mną rozmowy na temat sensu cierpienia Poli i naszego cierpienia! – ciekawe, dlaczego uczynił nas kimś w rodzaju trędowatych z kołatką. Dlaczego wszyscy uważali, że skoro dotknęła nas tragedia, trzeba to uszanować, czyli ominąć i przemilczeć.

Bo nie tylko Pola boleśnie odczuwała swoje osamotnienie. Wokół nas też zrobiło się pusto.

Ja wiem, że oboje przenieśliśmy się z miejsc, które przez całe lata były naszym środowiskiem. Wiem, że zamieszkaliśmy w Warszawie, mieście, którego normalny człowiek nigdy nie oswoi, chyba że się w nim urodził i wychował. Ja wiem, że ten nasz wspólny czas przed chorobą Poli to w sumie było półtora roku – może dość długo, żebyśmy się poznali jako para, ale za krótko, żebyśmy wybudowali wokół siebie jakiś krąg wspólnych przyjaciół i znajomych. Ja to wszystko wiem. Ale bywało naprawdę smutno.

Parę miesięcy po operacji Poli przyjechałam do Olsztyna. Elka zadzwoniła i zaprosiła mnie na kilka dni, Marcin kupił mi bilety, zanim zdążyłam się zastanowić, i właściwie wypchnął niemal siłą.

Czułam się okropnie. Co chwila podrywało mnie, że coś muszę, o czymś zapomniałam, albo – co gorsza – o czymś zapomniał Marcin, albo Zosia, albo Pola. Nawet się nie zdziwiłam, kiedy Marcin w końcu wyłączył komórkę, informując Elkę, że zadzwoni do niej, o ile będzie w stanie to uczynić po tym kataklizmie, jaki niechybnie nawiedzi Michałowice pod moją nieobecność.

Elka mieszkała dwa kroki od teatru. Pomyślałam, że głupio byłoby przyjechać i nie zajrzeć. Poszłam. Trafiłam na przedstawienie. Spotkałam wszystkich. Przyjemność była, no, dość umiarkowana.

Właściwie to chyba zepsułam im nastrój swoją wizytą. Nikt ze mną normalnie nie rozmawiał. Nie wiem, bali się mnie, czy co? Ci, którzy się zdecydowali, gadali o wszystkim, tylko nie o chorobie Poli. Sama nie wiedziałam, co było gorsze.