Выбрать главу

– Nie, czemu? – zapytała bardzo swobodnym tonem.

– Ja nie pytam o pranie. – Właśnie je rozwieszała. – Pytam o wyjazd.

– Jakie to ma znaczenie, czy mi ciężko, czy mi lekko? – westchnęła.

Nie cierpiałem, kiedy wpadała w ten styl.

– Bez znaczenia – odparłem cierpko. – Pytam z czystej ciekawości.

Zaczęła płakać. Płakała i wieszała jakieś cholerne gacie i skarpety.

– Dasza, porozmawiaj ze mną, nie każ mi zgadywać, o co ci chodzi.

Rozpłakała się jeszcze bardziej.

O to, że tam nie będziesz mogła wrócić do teatru?

Pokręciła głową i siąkając nosem, powiedziała:

Tutaj też nie mogłabym wrócić, jeszcze dobrych parę lat.

O domek na kurzej łapce? Ten w Bączynie?

Coś ty!

To o co?

– Od początku proponowałeś, żebyśmy zamieszkali w Stanach. Jakbym się zgodziła, to Pola zachorowałaby tam i tam byłaby leczona.

Trawiłem to przez chwilę.

– I myślisz, że jakby była tam leczona, to nie wyszłaby z tego aż tak niepełnosprawna? Pokiwała głową.

– Tego nie wiemy, Dasza. Nowotwór to nowotwór. Tu i tam.

Biedna Dasza, pomyślałem. Biedna Matka Polka, wszechmocna i wszechmogąca!

Jakimi sposobami wmawia się tu kobietom, że są wiecznie odpowiedzialne za wszystko i winne wszystkiemu, co się wydarza? Matki dosypują im coś do jedzenia? Przerażające!

Przecież to Pola nie chciała wyjechać – przypomniałem jej.

Z Olsztyna też nie chciała wyjechać – mruknęła Dasza.

No to jest remis. Ona nie chciała wyjeżdżać z Olsztyna, ale wyjechała. Teraz ty nie chcesz wyjechać z Polski, ale wyjedziesz.

Ale wyjadę – powtórzyła i znowu westchnęła, ale już trochę raźniej. – A ty?

Co: ja?

Chcesz wyjechać?

Nie chcem, ale muszem – wyrecytowałem i była to szczera prawda.

Może źle patrzyłem. Ale naprawdę nie widziałem innego wyjścia.

Zacząłem intensywnie szukać pracy w Stanach. Mój kolega z dawnych czasów zaaranżował mi spotkanie w oddziale Toda Global w San Francisco.

– Nie ma problemu – powiedział. – Jakby co, wiem, co umiesz. Przyjeżdżaj. To czysta formalność.

Pojechałem na miesiąc do Kalifornii, biorąc cały urlop z CBDQ. Rozmowy wypadły obiecująco. Wydawało się, że pójdę jeszcze na jedną, drugą, podpiszę umowę, a potem zajmę się szukaniem domu i szkoły dla Poli.

Myślałem, że mnie szlag trafi, jak się dowiedziałem, że mimo wszystko zostałem odrzucony. Uznali, że nie będę zdolny do „prawdziwego zaangażowania”. Nieważne, jakie mam doświadczenie, co umiem, gdzie pracowałem. Tak jakby najważniejszym kryterium oceny była gotowość do pracy z pieśnią na ustach.

Początkowo wydawało mi się to jakimś absurdem. Szybko jednak okazało się, że to ten sam kolega, który ściągnął mnie na rozmowy, w ostatniej chwili zablokował mój angaż.

Od początku wiedział, w jakiej jestem sytuacji, bo niby czemu miałem ukrywać, że mam na utrzymaniu rodzinę, w tym niepełnosprawne dziecko po ciężkiej chorobie. Byłem pewien, że powiedział o tym, aranżując moje rozmowy. A ten skurwysyn użył tego jako asa w rękawie. Facet, któremu parę lat temu sam załatwiłem pracę w San Jose.

Nie wiem, o co mu chodziło. Czy się obawiał, że nawalę, a on za to odpowie, bo mnie polecił, czy się przestraszył, że ściąga sobie na kark konkurenta. Nieważne. Dostałem nożem w plecy.

Zacząłem się miotać. Mieszkałem po ludziach, całe dnie krążyłem od rozmowy do rozmowy, dzwoniłem, nocami siedziałem w Internecie, mailowałem. Nic się nie udawało.

Najpierw ograniczałem się do Kalifornii, później szukałem już w całych Stanach.

Próbowałem w moim dawnym oddziale TGM, usłyszałem:

– Jak będziesz w okolicy za miesiąc, to wpadnij, pogadamy.

Próbowałem w Microsofcie i pokonał mnie wewnętrzny kandydat.

Krążyłem jak złoty pieniądz. Wyeksploatowałem do cna wszystkie kontakty. I nic. Kosztowało mnie to czas, nerwy i paru znajomych, którzy „nie czuli się komfortowo”, kiedy dzwoniłem z prośbą o pomoc.

Był dwa tysiące czwarty rok. Dotcomy ledwie podniosły się z bolesnego upadku. Chodziłem od drzwi do drzwi i nic.

Wiedziałem, na czym polega mój problem. Stałem się za bardzo managerem, ale nie aż tak bardzo, żeby uważano mnie za wyjątkowo cenny nabytek. Jednocześnie przestałem być techniczny, a to pułapka, bo potencjalni pracodawcy nawet nie brali pod uwagę, że mogę z powrotem zająć się choćby pisaniem programów.

Przypominały mi się pierwsze miesiące poszukiwań i lata najdziwniejszych prac, zaraz po tym, jak przyjechałem do Stanów za Helen. Przypomniało mi się, jak kompletnie zdesperowany poszedłem do lokalnego wydziału zatrudnienia, na rozmowę z doradczynią, bo nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić.

– Może pójść w stronę komputerów? – zapytałem wtedy.

– Komputery? – zdziwiła się. – Ależ tam już zrobiono wszystko, co można było zrobić. Tam nie warto. Ja bym raczej proponowała zająć się stolarstwem.

A to był dziewięćdziesiąty pierwszy rok.

Cóż, nie skorzystałem. Poszedłem na kurs obsługi komputera i pisania prostych programików w dBasie i Basicu.

Może jednak trzeba było wybrać stolarstwo? Kto wie, gdzie byłbym teraz jako stolarz?

Skończył mi się urlop. Wróciłem do Polski z niczym. Niby nie koniec świata, tylko że po otrzymaniu wizy ma się sześć miesięcy na emigrację.

Zapytałem w konsulacie, co robić. Nie ma problemu, trzeba tylko jeszcze raz zapłacić – tyle samo, co przedtem – i wystawią nowe wizy.

To było kilkaset dolarów za osobę.

Nie było wyjścia. Wizy wygasły. Zapłaciliśmy za nowe.

Znowu pojechałem do Kalifornii, już w zupełnej desperacji.

Nigdzie nic.

Odpowiedział mi ktoś z Bostonu:

– Dobrze. Przyjedź na rozmowy, ale na własny koszt.

A mnie nie stać już było na wycieczki do Bostonu! Ani do Kansas City!

Czułem, że mój mózg cały czas przetwarza, jak komputer w backgroundzie, że muszę, że przecież Pola, że Dasza, wszystko zależy ode mnie. Wychodziło mi bokiem moje rycerstwo, wszystkie moje księżniczki i cała ta moja bajka, o którą się nie prosiłem! Gdzieś po drodze były moje urodziny i Danka, składając mi życzenia, zaczęła coś bąkać o krzyżu, co to każdy musi go dźwigać. Może i musi, ale dlaczego ja?

Podczas spotkania z Sarą rozpłakałem się rzewnymi łzami nad swoim ciężkim losem. Ona zniosła to ze spokojem, ale ja następnego dnia wylądowałem u swojego dawnego terapeuty, tego, który pomagał nam z Helen dogadać się przy rozwodzie.

Słuchał uważnie, a potem zaczął mówić o moim bohaterstwie i poświęceniu. Bardzo to było miłe, tylko że ja, siedząc tam u niego, podświadomie oczekiwałem, że ktoś – choćby on – w końcu mnie od tego mojego bohaterstwa uwolni, pozwoli mi odsapnąć.

Nic z tego.

Wróciłem do Polski. Rozsyłałem CV – jak to moja babcia mówiła – na Kraków, Maków i cygańską wieś. Dzień w dzień.

Nikt nie odpowiadał.

Dopiero po miesiącu przyszedł mail z PeopleSoft. Proponowali spotkanie i rozmowę. Nauczony doświadczeniem od razu szczegółowo opisałem swoją sytuację rodzinną. Tego samego dnia odpowiedzieli, że rozumieją i nadal chcą rozmawiać. No to rozmawiamy – mailami, bo nie miałem zamiaru wyrywać się przedwcześnie i znowu wracać na tarczy.

Przez dobry tydzień gadałem z nimi przez całe noce. Szło dobrze, ale chcieli, żebym porozmawiał jeszcze z kimś innym. Niech będzie. Okazało się, że to ktoś, kto stale współpracował ze mną i Maziukiem. Pamiętał mnie.

Sam już nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle.

Było dobrze. Zaproponowali mi przyjazd do Mediolanu na serię rozmów. Tam urzędował szef grupy, w której miałem pracować. Brzmiało to dziwnie – firma była amerykańska, ja się przenosiłem do Kalifornii, a szefa miałem mieć w Mediolanie. Bywa i tak.