Выбрать главу

Ociągając się nieco, przeszliśmy ku głównym schodom na piętro. To tam, na schodach, zaczynałam karierę aktorską jako jedna szósta chóru w „Antygonie”. Marcin znowu wziął mnie za rękę, a ja znowu poczułam, że to oczywiste.

Odstaliśmy spokojnie dwa przemówienia na ten sam temat. Przy trzecim, chyba innym, ale głowy nie dam, tłum wokół schodów zaczął szemrać, zrazu prawie niesłyszalnie, potem coraz wyraźniej. Zakołysał się równy rząd krzeseł, które obsiadły posiwiałe panie i mniej liczni, na ogół łysawi panowie.

Z trudem rozpoznawałam w nich dawne demony niezapowiedzianych kartkówek i odpytywania na wyrywki. Przyglądałam się niemal z czułością, jak wzbierający szmer z minuty na minutę dodaje im energii i sił.

Dawny wicedyrektor podniósł głowę zupełnie jak stary koń ułański na daleki dźwięk kawaleryjskiej trąbki. Tylko czekałam, aż szmer przybierze na sile, a on zareaguje swoim stentorowym „Spokój!”, którym potrafił przywrócić śmiertelną ciszę na najnudniejszych poniedziałkowych apelach.

Chór zaintonował hymn szkolny. Odśpiewaliśmy pierwszą zwrotkę z takim entuzjazmem, że ludzie spoglądali po sobie zdziwieni.

Marcin szczęśliwie nie próbował śpiewać, być może zniechęcony moim ostrzegawczym spojrzeniem. Wiedziałam, czego się spodziewać. Byłam jedynym żyjącym świadkiem jego wiekopomnej interpretacji piosenki „Biedroneczki są w kropeczki”, Maziuk stanowczo twierdził, że tak właśnie musiały brzmieć trąby jerychońskie.

A ty? – wyszeptał mi do ucha, kiedy chór zamilkł. Poczułam miętę zmieszaną z winem.

Co: ja? – odszepnęłam.

Dlaczego się rozwiodłaś?

Parsknęłam śmiechem, może nieco za głośno. Szybko opuściłam głowę, żeby nie dosięgło mnie zgorszone spojrzenie z rzędu nauczycielskich krzeseł.

Dobre pytanie – mruknęłam. – Ale lepsze byłoby, dlaczego wyszłam za mąż.

To dlaczego? – zapytał.

Nim zdążyłam zareagować, pociągnął mnie do tyłu i dwoma ostrymi halsami wyprowadził z tłumu.

Na zapleczu zdarzeń uroczystych trwały już w najlepsze zajęcia w podgrupach – na krzesłach, na podłodze, pod ścianami, siedzieli, stali lub spacerowali pogrążeni w rozmowie ludzie, wokół snuły się dymy z fajek pokoju. Nie było szans na miejscówkę pod schodami, zajęły je – sądząc z odgłosów – niedobitki drużyny harcerskiej. Zawróciliśmy w stronę bufetu, gdzie udało nam się znaleźć dwa ostatnie wolne krzesła. Usiedliśmy z boku, a Marcin rzucił mi zza szkieł pytające spojrzenie.

– Ale ja nie wiem – zaśmiałam się trochę nerwowo. – Właśnie dlatego powiedziałam ci, że to dobre pytanie.

– Nie wierzę – mruknął Marcin.

Westchnęłam.

– Jak dzisiaj o tym myślę, to ten ślub wydaje mi się triumfem jakiegoś potwornego masochizmu, który wtedy rządził moim życiem – zaczęłam.

W to wierzę – przyznał zupełnie poważnie. – Mówisz o Panu Zastanowię Się, Czy Mi Na Tobie Zależy?

Nie tylko. Mówię chociażby o pomyśle zdawania na polonistykę.

Owszem, byłam wtedy nieźle oczytana, ale nawet przez chwilę nie interesowały mnie arcydzieła literatury staropolskiej ani europejskość poezji Jana Kochanowskiego, nie mówiąc już o ubezdźwięcznieniu wstecznym czy zaniku jerów. Przez dwa lata, dwa lata!, skwierczałam na ćwiczeniach i wykładach, które nie miały żadnego związku z tym, co naprawdę mnie interesowało. Po cholerę?

– Nie chodziło o polonistykę – przypomniał mi Marcin, jakbym sama nie pamiętała. – Chodziło o to, że chciałaś wyjechać do Warszawy.

– Chciałam wyjechać tam, gdzie wyjeżdżał człowiek, na którym mi zależało – uściśliłam, próbując sobie przypomnieć jego twarz czy cokolwiek.

Nikt mi nie uwierzy, ale zapomniałam, jak się nazywa.

Marcin westchnął i przez chwilę przyglądał mi się z namysłem.

– O którego z tych palantów chodziło? – zapytał w końcu.

– Nieważne. Mignął mi tu przez chwilę… – wzruszyłam ramionami.

Jak wszyscy na uniwersytecie, powtarzałam powszechnie znaną gorzką prawdę, że jedyną cechą wyróżniającą wydział polonistyki pośród wszystkich innych jest dramatyczna nadpodaż panien gotowych do zamążpójścia i facetów nierokujących w tym względzie większych nadziei. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że tylko pod tym względem pasowałam tam jak ulał.

Przez parę miesięcy miotałam się w letnim – w obu tego słowa znaczeniach – związku przywiezionym z pomaturalnego spływu kajakowego. Zakończył się jakimś idiotycznym nieporozumieniem na zaśnieżonym przystanku przy placu Defilad, a prawdę mówiąc, zdechł przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Powinnam była odetchnąć z ulgą, ale chyba z masochistycznego nawyku najpierw popadłam w rozpacz, a potem zadbałam o to, by odtworzyć z kimś innym ten sam układ. Tym razem w temperaturze wrzenia.

Tylko dlatego wiosnę powitałam z człowiekiem, który podobno mnie kochał, tyle że miał zwyczaj na bieżąco rozważać plusy i minusy naszego związku:

– Od kiedy jesteś ze mną, zaczęłaś grać w tenisa, zainteresowałaś się muzyką elektroniczną, a co ja dostałem od ciebie? No, może zacząłem czytać książki, ale to mało.

Cudownie! Szczególnie wtedy, kiedy zaczynał ten temat zaraz po, razem z papierosem. Albańskim!

I co ja na to? Zamiast za którymś razem wstać i wyjść, cała w nerwach usiłowałam wymyślić, co jeszcze mogłabym dać, żeby wreszcie zasłużyć na jego wzajemność. Szkoda, że nie oddałam mu nerki! Chyba tylko dlatego, że o nią nie poprosił!

Byłam gotowa na wszystko i gdyby w tamtym czasie ktoś zapytał mnie, kim właściwie jestem, najpierw musiałabym pewnie zasięgnąć informacji u swojego chłopaka.

Dzisiaj wiem, że było to z gruntu chore, ale wtedy uważałam takie reakcje za oczywisty objaw śmiertelnego zakochania.

Pod koniec wakacji w końcu ze mną zerwał. Nie musiałam rozmawiać z Marcinem, żeby wiedzieć, jak się czuje Człowiek, Którego Nie Ma. Przez dobre parę miesięcy codziennie rano widziałam go w lustrze. Po byle jakim zaliczeniu zimowej sesji przyjechałam do domu.

Dwa dni później w księgarni na Warszawskiej spotkałam Maziuka, wówczas umiarkowanie zadowolonego studenta miejscowego wydziału prawa i administracji. Kiedy powiedziałam mu, że zamierzam rzucić studia, tylko jęknął głucho. Tego samego dnia jednak zadzwonił do mnie z wiadomością, że mam całe trzy miesiące, żeby przygotować się do egzaminu wstępnego na „lalki”, czyli wydział lalkarski szkoły w Białymstoku.

To był cały Maziuk. Widział nas na wskroś, choć myśmy niewiele o nim wiedzieli. Nie dlatego, że miał dostęp do jakiejś wiedzy tajemnej, po prostu w przeciwieństwie do nas był uważnym obserwatorem.

Tym jednym telefonem otworzył mi jakąś zablokowaną zapadkę w mózgu. Byłam mu tak wdzięczna, że w jednej chwili wybaczyłam nawet to, że w trzeciej klasie podstawówki gonił mnie wzdłuż wykopów przy fabryce domów na Chrobrego. Leciał za mną, idiota, z aluminiowym nożem podwędzonym matce, wrzeszcząc na całe gardło:

– Pójdziesz ze mną do ślubu czy nie?!

Towarzyszyła mu gromada kolesi, bez których się nie ruszał. Moje koleżanki pouciekały na drugą, zabudowaną stronę Chrobrego. Omal nie umarłam ze strachu. Zwiałam, ale tego samego dnia naskarżyłam na niego mojej wychowawczyni. Byłam bardzo rozczarowana, że nie zawisł na haku ani nie poszedł do więzienia.

Tylko dyrektor go obsobaczył, ale to dla Maziuka był pikuś.

Namówiona przez Andrzeja zrezygnowałam z gestów dramatycznych i w miarę przyzwoicie zaliczyłam drugi rok polonistyki. Podeszłam do egzaminu w szkole teatralnej w gromadzie świeżo upieczonych maturzystów. Niektórych mgliście pamiętałam z własnego liceum. Przerażali mnie swoją energią, beztroską i hałaśliwym ekshibicjonizmem. Nie byłam w stanie podłączyć się pod tę pstrokatą, brzęczącą hałastrę.