Od razu zauważyłam chłopaka, który tak samo jak ja próbował się od niej w miarę możliwości izolować. Śledził już wzrokiem inną dziewczynę i nie moje spojrzenie starał się pochwycić.
Nie na darmo tyle razy powtarzałam z dumą, że nie da się mnie wziąć ani zdobyć, bo to ja zdobywam.
Adrenalina wiecznej łowczyni własnych złudzeń pomogła mi na obu frontach.
Przeszłam jak burza przez wszystkie etapy eliminacji. Zdałam na „lalki” i w drugim tygodniu lipca ostatecznie zakończyłam swój przewlekły romans z uniwersytecką polonistyką. Ale wcześniej, gdzieś pomiędzy egzaminem z rytmiki a interpretacją prozy – dopadłam Grzegorza.
Zaraz po ogłoszeniu wyników pojechaliśmy na Gołą Zośkę do Augustowa z moją wysłużoną w harcerstwie jedynką, która bez problemu posłużyła nam za dwójkę.
Byłam zakochana, oszołomiona i wniebowzięta.
Pierwszy rok studiów lalkarskich był chyba najszczęśliwszym okresem w moim życiu. Nie zastanawiałam się, co ja tutaj robię. Nie miałam czasu ani ochoty na rozdrapywanie nieistniejących ran.
To prawda, byłam po raz kolejny zakochana w łaskawcy, który stoicko znosił moje huragany uczuciowe. Jeśli nawet czasami ten fakt uwierał mnie jak kamyk w bucie – działał stary nawyk. W końcu nie z tym nam dobrze, z czym nam dobrze, ale z tym, do czego przywykliśmy. Ja byłam przyzwyczajona do roli pionka u boku hetmana czy gońca, a z perspektywy czasu wiem, że najlichszemu z pionków umiałam wmówić hetmańską buławę.
Nawet fuksówka, zwykle dramatyczna i upokarzająca, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Zimę i wiosnę przeżyłam w stanie wyższej świadomości, robiąc z kukły jawajkę, a z jawajki Budzisz – Krzyżanowską.
W rocznicę naszego pierwszego pocałunku wyjechaliśmy z Grześkiem do Augustowa. Wróciliśmy w powiększonym składzie, o czym rychło przekonały mnie poranne mdłości.
5
Dookoła nas zaczęła się rozkręcać większa popijawa. Siedziałem przykryty czyimś płaszczem, chyba miałem temperaturę, a może tylko dreszcze, było mi wspaniale i strasznie zarazem.
Wspaniale było spędzać ten wieczór z kobietą, dla której przyjechałem na tę okropną imprezę. Straszny byt lęk, że może to wszystko jest jakimś złudzeniem optycznym, autosugestią, fantasmagorią wywołaną przez szalejące po szkolnych korytarzach duchy przeszłości.
Co jakiś czas odzywałem się do kogoś, raczej pytany niż pytający, ale wszystkie moje myśli były przy siedzącej tuż obok Daszy. Parę razy udało mi się pochwycić jej spojrzenie. To, co w nim widziałem, nie było żadną odpowiedzią na moje – jak zwykle – niewypowiedziane pytanie.
Przypomniało mi się, jak po drugim roku, w połowie wakacji w Mikołajkach, gdzie pracowałem jako wychowawca na koloniach, dowiedziałem się, że Dasza zwiała z Warszawy i z polonistyki. Domyśliłem się, że ma to jakiś związek z pacanem, co lubił się zastanawiać, czy mu na niej zależy.
Ale na pewno nie był to jedyny powód. Parę razy opowiadała mi, jak trudno jej się odnaleźć w Warszawie, ponurym, trochę żałosnym mieście, i na polonistyce, nudnawym w gruncie rzeczy wydziale. Dlatego rozumiałem jej decyzję, choć miałem żal, że nawet nie próbowała ze mną porozmawiać, i czułem się tradycyjnie wystawiony do wiatru.
Ale to już był ten czas, kiedy Dasza przemykała mi przez głowę gdzieś tam podkorowo i sennie, a na jawie zaczęły mi się zdarzać miłości i nie miłości mniej lub bardziej spełnione. W końcu coś trzeba było ze sobą robić.
Mimo to wiadomość o ciąży zwaliła mnie z nóg. Ściślej biorąc, z nóg zwaliła mnie jałowcówka, w której próbowałem utopić tę radosną nowinę przy milczącej aprobacie i symbolicznym udziale Maziuka, do tej pory wiecznego abstynenta.
Pamiętam naszą mocno już bełkotliwą rozmowę o jakiejś przerażającej nadrannej godzinie. Ja tak mam, że alkohol dość szybko odbiera mi władzę w nogach, ale nie wiem, ile musiałbym w siebie wlać, żeby film mi się urwał.
– Kurwa, co ja komu złego zrobiłem? – skarżyłem się po raz dwa tysiące szesnasty.
– Ale o co chodzi? – jęknął Maziuk, który miał nadzieję wreszcie przysnąć na swojej części ławki na białostockich Plantach.
– Dlaczego nie mogę być z kobietą, którą kocham?
Musiałem być naprawdę wlany, bo nie sądzę, żebym zdołał na trzeźwo wydusić z siebie taką frazę.
– Bo ona cię nie kocha.
– Ale dlaczego? – Próbowałem w retorycznym zapale dźwignąć się z ławki, ale szczęśliwie zrezygnowałem. – Ja też mam prawo do szczęścia!
– Tak? – zdziwił się Maziuk. – Dali ci gwarancję? Ciekawe kto?
Nawet na trzeźwo nie mógłbym odpowiedzieć na to frapujące pytanie. Poprzestałem na wymownym skręcie ciała, który w zamierzeniu miał być wzruszeniem ramion. Byłem skończony i cały świat to widział.
Andrzej miał rację. Jak zwykle. Jako człowiek miałem tyleż prawa do szczęścia, spełnienia i radości, co do nieszczęścia, niespełnienia i dotkliwego kaleczenia się jałowcówką w towarzystwie Maziuka i trzech praczek niezmiennie pochylonych nad parkową sadzawką. Przypadek, panie, zwyczajny przypadek.
Znikąd pociechy – Andrzej ledwie zipał, a praczki, cóż, były z kamienia.
Wiedziałem to z całą pewnością, bo próbowałem się przytulić do tej najbardziej wypiętej.
Pozostała twarda.
Te same praczki, spoglądające po sobie znacząco, mijałem w grudniowe popołudnie, kiedy szedłem z Daszą, już w dużej ciąży, z gwiazdkowego koncertu w filharmonii, na którym wystąpiła nasza wspólna znajoma. Pamiętam Daszę, szczęśliwą i zagubioną jednocześnie, w jakimś takim wielkim, opiętym kożuchu. Brnąłem w śniegu z nią pod rękę, szło nam niesporo, bo ciąża, i tak sobie marzyłem, że to może jest moje dziecko, że ja bym tak chciał…
Chyba to był ten moment, kiedy cały mój dawny świat, zbudowany na tęsknotach, rojeniach i fantazjach, nieodwołalnie runął. Na pysk.
Odprowadziłem Daszę pod sam dom, na Piastowską. Najpierw nie chciała wsiadać do autobusu, potem już chciała, ale żaden nie jechał. Człapaliśmy więc noga za nogą. Nie było zimno, chociaż niebo było czyste i rozgwieżdżone jak przy siarczystym mrozie.
W drzwiach klatki schodowej odwróciła się jeszcze w moją stronę i pożegnała, jak zwykle, niemal niezauważalnym ruchem dłoni, samych palców właściwie – uśmiechnięta, ciepła i nie moja.
Właśnie tam, a właściwie parę kroków dalej, na przystanku dwunastki, przy kiosku, poczułem, że muszę z tym skończyć, muszę naprawdę się odciąć, przestać interesować się życiem Daszy, bo inaczej zwariuję.
Drugiego dnia świąt wyjechałem do Warszawy i od tej pory odpuściłem. Zająłem się swoim życiem.
Trzy miesiące po tym ostatnim spacerze z Daszą zaprosiłem Helen Meyers na weekendową wycieczkę do Tykocina. Była amerykańską stypendystką Fundacji Kościuszkowskiej na moim wydziale. Otaczał ją tłum znajomych, ale sprawiała wrażenie zagubionej, mimo jakiej takiej znajomości polskiego po trzymiesięcznym kursie w Łodzi. Współmieszkańcy z Kickiego oczekiwali od niej nieprzerwanych dostaw wódki z Peweksu, ale nie spieszyli się z pomocą, kiedy jej pokój szturmowali amatorzy tejże wódki z całego piętra i okolic. Radziła sobie, jak umiała, choć oganiał się od niej nawet jej, pożal się Boże, opiekun naukowy z Zakładu Antropologii Społecznej. Była tak osamotniona, że polubiła spotkania z oficerem do spraw kontaktu z cudzoziemcami, który przedłużał jej wizę. Do dzisiaj wolę się nie zastanawiać, o czym z nim rozmawiała.
Za to doskonale wiem, co pociągnęło mnie ku tej kobiecie – moja własna, bezbrzeżna samotność i poczucie totalnego bezsensu życia.
Jolka, która karierę psychiatry zaczynała na najbardziej hardkorowym oddziale wariatkowa w Choroszczy, twierdzi stanowczo, że ludzie dobierają się wyłącznie pod kątem pokrewieństwa swoich psychoz, fobii i emocjonalnego wybrakowania, dla wygody nazywając to miłością. Niewykluczone, nawet młodsze siostry czasami miewają rację.