Выбрать главу

Starsza ode mnie o cztery lata, Helen wydawała się wszystkowiedząca, wszystkiego i wszystkich ciekawa. Czarowałem ją magią Puszczy Białowieskiej, jaćwieskich kurhanów i proroków z Wierszalina. Słuchała mnie, przekrzywiając głowę, trochę boksując mnie nosem, odziedziczonym po przodkach Apaczach, a może Nawaho. Zapadałem się w jej oczach, niebieskich jak tropikalny ocean, i poza nią nie widziałem świata, nawet tego socjalistycznego. Zaśmiewała się z moich dowcipów, uśmiechała, słuchając nieporadnych wywodów po angielsku. Ukazywała przy tym absolutnie i niezaprzeczalnie perfekcyjny komplet zębów – bielszych niż płytka w kuchni, i niewiele mniejszych od zębów łosia. Nigdy takich nie widziałem. Nawet zimą nosiła rozpiętą, oj jak rozpiętą, koszulę i spodnie tak obcisłe, że nie pozostawiały żadnych wątpliwości, co ma pod nimi. Pewien jej feler, ale to dostrzegłem dopiero później, stanowiły stopy. Niezbyt wysoka, Helen miała rozmiar buta niewiele mniejszy od mojego. Mnie to nie przeszkadzało, a nawet trochę ruszało, ale ją doprowadzało do szału i dlatego chodziła cały czas w butach kowbojskich z udawanej (chyba) krokodylej skóry. No i miała obsesję na punkcie bezzapachowych dezodorantów. Takich wtedy w Polsce nie było. Nie jadła nic z wyjątkiem jajek smażonych na pożyczonej patelni. Była jedyną znaną mi osobą, która używała nici dentystycznej i ze spokojem przyjmowała następny dzień. Jak ja jej tego zazdrościłem!

Półtora roku później, po miesiącach korowodów w sądzie rodzinnym i wszelkich możliwych przybytkach biurokracji, pobraliśmy się w białostockim USC. Moim świadkiem był Maziuk, świadkiem Helen – jego ówczesna dziewczyna, której imienia nie pamiętam. Wkrótce potem moja żona złożyła wniosek o rodzinną wizę emigracyjną.

Konsul USA zaprosił mnie nawet do gabinetu, starając się ocenić, jak bardzo kocham ziemię białostocką i podziemie. Wojsko polskie musiało mnie z ciężkim sercem wypuścić, choć nie dopełniłem obowiązku wobec państwa. Książeczka wojskowa z kategorią E i szkła okularów grubości denka od butelki mówiły same za siebie.

Wyjechałem z paszportem w jedną stronę, ze stemplem „nie upoważnia do powrotu/wjazdu do PRL”. Żebym się przypadkiem nie rozmyślił.

– Powiesz mi, dlaczego się rozwodzicie? – zapytała Dasza, sadowiąc się wygodnie na parapecie przy pracowni chemicznej.

Była szansa, że wreszcie uda się nam spokojnie porozmawiać.

Przez chwilę mignęło mi jej prawe udo. Zaczynało mi szumieć w głowie.

– Rozwodzimy się, bo Helen nie chce mieć dzieci – wypłynęło ze mnie, zanim zdążyłem się ocenzurować i wypowiedzieć tylekroć już używaną frazę o niezgodności charakterów i celów życiowych.

– Jak to? Byłam przekonana, że macie dzieci.

– Ale nie mamy. Ja do tego w końcu dojrzałem, a Helen nie. I tyle.

Jej prawo.

Oczywiście. Ale moje prawo mieć dzieci.

Dasza przyglądała mi się z tym swoim uśmiechem, który zawsze wydawał mi się lekko kpiący.

Co mi się tak przyglądasz?

Zastanawiam się, dlaczego nie chciała.

Bo czuła się niezdolna do przyjęcia odpowiedzialności za kogokolwiek.

Tak powiedziała?

– Mniej więcej. Właściwie powiedział to nasz terapeuta.

– Poszliście na terapię małżeńską?

– Nie, to był mediator, specjalista od dogadywania ludzi, którzy chcą się rozstać bez chodzenia do sądu, ale nie umieją ze sobą rozmawiać.

– Coś takiego! A na filmach wszyscy się rozwodzą jednym podpisem na formularzu.

– Na kilku formularzach – uściśliłem. – To nie jest szast – prast.

Czyli poszliście do terapeuty i ona przyznała…

Ona nie umiała tego nazwać, ale wszystko, co mówiła, świadczyło o jej niechęci do macierzyństwa.

Prawdopodobnie miała jakiś psychiczny kłopot z ciążą, a właściwie z rodzeniem. A może kiedyś była w ciąży i usunęła? Kto wie – ja nie wiedziałem, a ona nie chciała wiele mówić o przeszłości. Trudno powiedzieć, czy bardziej się tego bała, czy brzydziła.

Najdziwniejsze, że nie miała żadnych zahamowań w łóżku, potrafiła się zapomnieć i bywała w tym niezła. Gdyby ta zadziwiająca kombinacja nie dotyczyła mnie aż tak osobiście, być może zdobyłbym się nawet na jakąś błyskotliwą analizę przypadku. Ale z mojego punktu widzenia miało to drugorzędne znaczenie.

Terapeuta trafił w dziesiątkę, tylko że nie znał Helen tak dobrze jak ja. Nie mógł wiedzieć, jak dalece owa „niezdolność do przyjęcia odpowiedzialności” opisuje moją żonę i jej stosunek do świata.

Helen miała ogromną potrzebę swobody, co na pierwszy rzut oka nie wydawało się niczym złym, przeciwnie, było fascynujące. Nie powiem, na samym początku, kiedy przyjechaliśmy do Kalifornii i było nam bardzo ciężko, poszła nawet do pracy.

Jej rodzice odmówili jakiejkolwiek pomocy. Nie mogli przeżyć, że najmłodsza, wypieszczona córeczka wyszła za pętaka z Sojuza – tak im się wtedy wydawało. Nie pozwolili nam nawet przenocować w swoim domu po przylocie do San Francisco, rodzinnego miasta Helen. Pracowała więc jako kasjerka w supermarkecie – trzy miesiące. Jako asystentka w jakimś biurze – pół roku. Potem nie widziała już takiej potrzeby.

Byłem bezsensownie i bezużytecznie wykształconym magistrem socjologii z Polski. Walczyłem o przetrwanie na zmywaku w Oakland Grill, potem jako krajacz szynki w Honeybaked Ham, dostawca pizzy, ochroniarz w centrum handlowym, ogrodnik, konwojent gotówki do bankomatów, co nie umie strzelać.

Cudownie było dzielić takie życie z kobietą, która może się obyć byle czym., może mieszkać byle jak, byle gdzie, a cale dnie spędza na kursie malarstwa sztalugowego. Tylko że czas mijał i docierało do mnie, że to, co dla mnie było jakimś etapem, dla Helen było punktem dojścia.

Osiągnęła już wszystkie swoje życiowe cele. Wyrwała się z domu trzymanego żelazną ręką przez ojca wojskowego. Udało jej się nie powielić losu obu sióstr, które zaraz po szkole średniej wyszły za mąż, urodziły dzieci i zostały gospodyniami domowymi, chociaż jedna chciała być dziennikarką, a druga kardiologiem. A Helen po drodze znalazła faceta, który przez następnych kilkanaście lat nie zorientował się, że jego przeznaczeniem jest do końca życia finansować i obsługiwać jej wolność. Wolność od wszystkiego, co nudne, rutynowe, nietwórcze. Od pracy zarobkowej przede wszystkim, od dzieci i macierzyństwa również.

Kochałem moją żonę, jej fantazję, szalone pomysły i nie – tuzinkowość. Odpowiadało mi, że nie spieszy się z powiększeniem rodziny wtedy, kiedy ledwie wiązałem koniec z końcem. Całe lata spokojnie czekałem, aż dojrzeje do dziecka, aż sama dojrzeje. Zapewne zbyt długo i zbyt spokojnie.

Potrzebowałem dziesięciu lat, by uświadomić sobie, że moja żona radośnie żyje swoim wolnym życiem, jest niczym nieskrępowana i twórcza, tylko ja, kurwa, jestem ciągle zmęczony i zagoniony.

Bywało naprawdę ciężko. Helen, widząc moją frustrację, proponowała, żebym zrezygnował z pracy, skoro jest taka męcząca. Kiedy tłumaczyłem, że nie mogę, bo nie będziemy mieli za co utrzymać domu, pytała zdziwiona:

– To utrzymanie domu coś kosztuje?

A następnego dnia proponowała:

– W takim razie zamieszkajmy w mniejszym, takim całkiem malutkim, za grosze.

Potem wymyśliła przeprowadzkę do Minnesoty, a później na prerię, a najlepiej na pustynię, gdzie z pewnością jest o wiele taniej.

– Pełno opuszczonych, niczyich domów – przekonywała – da się wyżyć bez pracy, a takie piękne tam światło…

Była wtedy na etapie fotografii artystycznej.