Выбрать главу

– Ernst, kto leży pod chłodnicą? Będziesz uprzejmy mi to w końcu powiedzieć? – Mellberg wyszeptał, a raczej wysyczał to pytanie. Ernst uświadomił sobie jeszcze wyraźniej, że znalazł się w strasznych opałach. Zaczerpnął powietrza i wydusił:

– Morgan. Morgan Wiberg.

– Co takiego?! – wrzasnął Mellberg. Ernst i Gösta aż się wzdrygnęli. Patrik i Annika odwrócili się do nich. – Hedström, wiedziałeś o tym?

Patrik pokręcił głową.

– Nie, nie poleciłem mu zabrać Morgana na przesłuchanie.

– Aha, chciałeś zabłysnąć – Mellberg powiedział to spokojnie, jakby go pytał.

– Przecież sam powiedziałeś, że trzeba się przyjrzeć temu idiocie. W odróżnieniu od tego tam – wskazał głową Patrika – obchodzi mnie twoje zdanie.

W normalnych okolicznościach pochlebstwo było dobrym sposobem na Mellberga, ale tym razem Ernst posunął się za daleko i nie mógł liczyć na jego przychylność.

– Czy powiedziałem wprost, że należy zatrzymać Morgana? Słucham, powiedziałem?

Ernst zawahał się i wyszeptał:

– Nie.

– No właśnie! – wrzasnął Mellberg. – Kurwa, gdzie ta karetka? Wyskoczyli sobie po drodze na kawę, czy co? – Rozsadzała go wściekłość. Słowa Hedströma bynajmniej go nie uspokoiły:

– Chyba nie mają się co spieszyć. Kiedy przybiegliśmy, już nie oddychał. Prawdopodobnie zginął na miejscu.

Mellberg zamknął oczy. Zobaczył koniec swojej kariery. Tyle lat harówki, może nie codziennej ciężkiej roboty, ale wyznaczania kursu w politycznej dżungli, dbania o dobre stosunki z decydentami i kopania tych, którzy mogliby mnożyć przeszkody. I wszystko przepadło przez jednego durnego prowincjonalnego gliniarza.

Odwrócił się powoli do Ernsta i powiedział lodowatym tonem:

– Jesteś zawieszony do odwołania. Gdybym był na twoim miejscu, nie spodziewałbym się przywrócenia do służby.

– Ale… – odezwał się Ernst. Chciał zaprotestować. Urwał w pół słowa, bo Mellberg podniósł palec wskazujący.

– Ćśśśś… – powiedział.

Ernst wiedział, że przegrał. Lepiej, żeby poszedł do domu.

30

Göteborg 1957

Agnes leniwie wyciągnęła się na wielkim łożu. Po seksie czuła, że żyje, że wszystko w niej wręcz wibruje. Patrzyła na szerokie plecy Pera-Erika. Siedząc na łóżku, wciągał wyprasowane spodnie od garnituru.

– No więc kiedy powiesz Elisabeth? – spytała, sprawdzając jednocześnie, czy na jej polakierowanych na czerwono paznokciach na pewno nie ma skazy. Nie odpowiadał. Agnes podniosła wzrok znad paznokci. – Per-Erik?

Odchrząknął.

– Chyba jeszcze za wcześnie. Przecież Åke dopiero co umarł, co by ludzie powiedzieli… – Nie dokończył.

– Myślałam, że to, co jest między nami, znaczy dla ciebie więcej niż jacyś ludzie – powiedziała ostrym tonem. Nigdy jeszcze nie słyszał, żeby tak mówiła.

– Kochanie, oczywiście, że znaczy. Sądzę po prostu, że powinniśmy… trochę poczekać. – Odwrócił się i pogłaskał ją po nodze.

Agnes spojrzała na niego podejrzliwie. Jego twarz była nieprzenikniona. Złościło ją, że nie potrafi go rozszyfrować do końca, choć z innymi zawsze jej się udawało. Ale może właśnie dlatego po raz pierwszy w życiu czuła, że spotkała mężczyznę, który potrafi sprostać jej oczekiwaniom. Najwyższy czas. Jak na swoje pięćdziesiąt trzy lata wyglądała znakomicie, ale czas robił swoje i wkrótce już nie będzie mogła polegać na urodzie. Ta myśl ją przerażała. Właśnie dlatego nalegała, żeby Per-Erik dotrzymał swych tak licznych obietnic. W ich wieloletnim związku to ona była górą. Tak jej się w każdym razie zdawało. Teraz po raz pierwszy naszły ją wątpliwości. Czyżby dała się wyprowadzić w pole? Dla jego własnego dobra lepiej, żeby tak nie było.

Harald Spjuth był zadowolony z życia. Lubił być pastorem. Tylko czasami doskwierała mu samotność. Głęboko bolał nad tym, że mimo czterdziestki na karku nie znalazł dotąd nikogo, z kim mógłby iść przez życie. Przeszkodą była zapewne koloratka, bo na pewno nie charakter. Harald Spjuth był dobrym, sympatycznym człowiekiem, choć ze względu na wrodzoną skromność i nieśmiałość sam pewnie by tak o sobie nie powiedział. Z pewnością nie chodziło też o powierzchowność. Nie miał urody filmowego amanta, ale jego rysy były przyjemne, włosy gęste, a w dodatku miał tę godną pozazdroszczenia cechę, że mimo upodobania do dobrej kuchni i przyjęć, stanowiących nieodłączną część życia pastora w małej miejscowości, nie tył. A jednak nie ułożył sobie życia.

Mimo wszystko nie tracił nadziei. Ciekaw był, co powiedzieliby parafianie, gdyby poznali plon ogłoszeń towarzyskich, które dał po tym, gdy kolejno zawiodły i kursy tańca ludowego, i gotowania. Pierwszy anons zamieścił późną wiosną, a potem już poszło. Wprawdzie nie spotkał jeszcze wielkiej miłości, ale był na wielu sympatycznych randkach i nawiązał korespondencyjne przyjaźnie. W kuchni na stole czekały na otwarcie i przeczytanie kolejne trzy listy. Ale najpierw obowiązki.

Wracał z wizyt u kilkorga starszych parafian, którzy szczególnie cenili sobie rozmowy z nim. Szedł do kościoła, mijał właśnie plebanię. Wielu kolegów, zwłaszcza tych ambitnych, uważałoby zapewne, że jego parafia jest za mała i za biedna, ale Harald czuł się tu świetnie. Żółty budynek plebanii był naprawdę ładny, a stojący na górce kościół, gdy się podchodziło alejką od dołu, wyglądał naprawdę okazale. Minął stojący naprzeciw plebanii stary budynek szkoły parafialnej i przypomniał sobie, jak ostro się o niego spierali. Pewna firma developerska chciała rozebrać niszczejący budynek i zbudować mieszkania, ale ludzie zaprotestowali. W gazetach ukazało się mnóstwo artykułów i listów od czytelników. Domagali się zachowania budynku. Harald rozumiał obie strony, ale ciekawe było to, że protestowali w większości nie stali mieszkańcy, lecz letnicy. Z oczywistych względów chcieli, żeby Fjällbacka pozostała malowniczym, uroczym ustroniem, gdzie w weekendy mogliby spacerować i rozkoszować się idyllą, odcięci od codzienności wielkiego miasta. Problem w tym, że miejscowość, która się nie rozwija, jest skazana na wymarcie. Dlatego nie można zostawiać wszystkiego tak, jak jest. Mieszkania są potrzebne, nie da się oddać całej Fjällbacki pod opiekę konserwatora zabytków, nie narażając na szwank żywotnych interesów stałych mieszkańców. Turystyka na pewno przynosi zysk, ale żyć trzeba nie tylko latem, pomyślał, idąc powoli w stronę kościoła.

Zanim otworzył ciężkie drzwi, jak zawsze przystanął, żeby popatrzeć na kościelną wieżę. Odchylił głowę jak najdalej. Przy wietrznej pogodzie, takiej jak dziś, miał wrażenie, że wieża się chwieje. Na samą myśl o tysiącu tonach granitu, które mogłyby na niego runąć, odczuwał głęboki szacunek dla budowniczych tego wspaniałego kościoła. Czasem myślał, że wolałby żyć w tamtych czasach, może nawet być jednym z kamieniarzy, którzy własnymi rękami, przez nikogo niezauważani, stworzyli wszystko – od zwykłych dróg po wspaniałe pomniki. Był jednak wystarczająco wykształcony, żeby wiedzieć, że to tylko romantyczne rojenia. Życie tych ludzi na pewno nie było lekkie. Zresztą cenił sobie dzisiejsze wygody i nie oszukiwał się, że bez nich byłoby mu łatwiej.

Pozwoliwszy sobie na chwilę marzeń, otworzył drzwi. Z pewnym zawstydzeniem uświadomił sobie, że wolałby nie zastać Arnego. Dobry człowiek, i robi, co do niego należy, ale Harald musiał przyznać, że z trudem znosi doktrynerów spod znaku Schartaua. A Arne należał do najgorszych. Trudno byłoby znaleźć drugiego takiego ponuraka. Wręcz pławił się w nieszczęściu i we wszystkim doszukiwał się czegoś złego. Kiedy stał obok niego, Harald miał wrażenie, że wysysa z niego całą radość życia. Miał szczerze dość jego nieustannego zrzędzenia o tym, jakie to straszne, że kobiety zostają duchownymi. Gdyby dostawał piątaka za każdym razem, gdy Arne wyrzekał na jego poprzedniczkę, byłby bogatym człowiekiem. Właściwie nie rozumiał, co w tym złego, że kobieta głosi Słowo Boże. Czasem, gdy Arne perorował na ten temat, musiał się powstrzymywać, żeby mu nie powiedzieć, że przecież do głoszenia Słowa Bożego siusiak nie jest potrzebny. Ale zawsze gryzł się w język. Biedny Arne, pewnie padłby trupem na miejscu, gdyby usłyszał coś takiego od pastora.