Wysoki tyczkowaty agent FBI, Dellray, nadzorował ze strony władz federalnych śledztwo, które miało na celu zlokalizowanie i aresztowanie Ducha. Ani jego kanarkowożółta koszula, ani czarny garnitur nie różniący się zbytnio kolorem od skóry Dellraya, nie miały ostatnio bliższej styczności z żelazkiem. W gruncie rzeczy nikt z obecnych w pokoju nie sprawiał wrażenia wypoczętego. Sześć otaczających Rhyme'a osób przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny praktycznie koczowało w jego domu przy Central Park West, w pomieszczeniu nie przypominającym wcale wiktoriańskiej bawialni, którą kiedyś było, lecz raczej kryminalistyczne laboratorium – wypełnione sprzętem, komputerami, chemikaliami i setkami specjalistycznych książek i czasopism.
Zespół składał się z funkcjonariuszy federalnych i stanowych. Stan reprezentował porucznik Lon Sellitto z sekcji zabójstw Nowojorskiego Wydziału Policji, NYPD, ubrany w jeszcze bardziej wygniecione ciuchy niż Dellray i znacznie od niego tęższy (niedawno przeniósł się do swojej mieszkającej w Brooklynie dziewczyny, która, jak oznajmił z żałosną dumą, gotowała niczym Emeril). Obecny był także Eddie Deng, Amerykanin chińskiego pochodzenia z piątego komisariatu nowojorskiej policji, obejmującego swoim zasięgiem Chinatown. Schludny i elegancki, w okularach od Armaniego i o nastroszonych niczym u jeża czarnych włosach, był partnerem Lona Sellitto.
Siły federalne wspierał pięćdziesięciokilkuletni Harold Peabody, sprytny facet o gruszkowatej figurze, który zajmował jedno z wyższych stanowisk w manhattańskim biurze Urzędu do spraw Imigracji i Naturalizacji, INS. On i Dellray nieraz już się starli podczas tego dochodzenia. Po incydencie z „Golden Venture” – w trakcie którego dziesięciu nielegalnych imigrantów zatonęło, kiedy przewożący ich statek rozbił się o brzeg w Brooklynie – FBI przejęło zwierzchnią jurysdykcję nad dużymi dochodzeniami związanymi z przemytem ludzi. Urząd imigracyjny nie był zbytnio zachwycony faktem, że ma podlegać innym agencjom, zwłaszcza takim, które uparły się, by współpracować z… jakby to określić… alternatywnymi konsultantami pokroju Lincolna Rhyme'a.
Peabody'emu pomagał agent Alan Coe, trzydziestolatek z krótko przystrzyżonymi ciemnorudymi włosami. Energiczny, lecz humorzasty Coe był istną zagadką: nie mówił prawie nic o życiu osobistym ani o karierze. Ożywił się tylko raz, wygłaszając jeden ze swoich spontanicznych – i nudnych – wykładów na temat zła, jakim jest nielegalna imigracja. Mimo to pracował bez wytchnienia i strasznie mu zależało na ujęciu Ducha.
Była czwarta czterdzieści pięć rano i Lincoln Rhyme manewrował właśnie przez zagracony pokój swoim napędzanym bateriami wózkiem inwalidzkim Błyskawicą, lawirując w stronę tablicy, do której przyklejono taśmą jedną z nielicznych posiadanych fotografii Ducha – bardzo słabe policyjne zdjęcie – a także fotkę kapitana „Fuzhou Dragona” Sen Zi-juna oraz mapkę wschodniej Long Island i omywającego ją oceanu. W okresie zaraz po tragicznym wypadku na miejscu zbrodni, kiedy to doznał urazu na wysokości czwartego kręgu szyjnego i pełnego, obejmującego cztery kończyny porażenia, Rhyme wycofał się całkowicie z czynnego życia i leżał przykuty do łóżka. Obecnie spędzał dużą część dnia w swojej wiśniowej Błyskawicy, zaopatrzonej w nowy supernowoczesny dotykowy sterownik MKIV, który wyszukał jego opiekun Thom. Sterownik, na którym spoczywał jedyny sprawny palec Rhyme'a, dawał mu o wiele większe możliwości od starego pneumatycznego sterownika uruchamianego ustami.
Rhyme niejeden już raz pracował jako konsultant dla Nowojorskiego Wydziału Policji, na ogół jednak chodziło o klasyczne ekspertyzy kryminalistyczne. Ta sprawa była nietypowa.
Przed czterema dniami złożyli mu wizytę Sellitto, Dellray, Peabody i Alan Coe. Rhyme nie słuchał ich uważnie – w tym momencie życia niepomiernie absorbował go pewien zbliżający się zabieg medyczny, lecz Dellray zdołał w końcu przyciągnąć jego uwagę.
– W tobie nasza ostatnia nadzieja, Linc – powiedział. – Mamy cholerny problem i nie wiemy, do kogo innego się zwrócić.
Interpol, międzynarodowa organizacja policji kryminalnych, rozesłał właśnie list gończy za Duchem. Według informatorów, szmugler udał się do jednego z portów w Rosji, aby odebrać grupę chińskich imigrantów, wśród których był jego bangshou, czyli asystent, szpieg udający jednego z pasażerów. Portem docelowym miał być prawdopodobnie Nowy Jork. Następnie Duch zniknął.
Dellray przyniósł ze sobą jedyny dowód rzeczowy, jaki posiadali: teczkę zawierającą kilka należących do Ducha przedmiotów z jego kryjówki we Francji. Mieli nadzieję, że Rhyme potrafi im udzielić pewnych wskazówek, dokąd może prowadzić ten ślad.
– Skąd taka mobilizacja? – zapytał Rhyme, przyglądając się gościom.
– Duch jest prawdopodobnie najbardziej niebezpiecznym przemytnikiem na świecie – oznajmił Harold Peabody z urzędu imigracyjnego. – Poszukuje się go za jedenaście zabójstw: nie tylko imigrantów, lecz także policjantów i agentów. A wiemy, że ma na sumieniu więcej. Nielegalnych imigrantów nazywa się skreślonymi z ewidencji: jeśli próbują oszukać szmuglera, giną. Jeśli się skarżą, giną. Ich rodziny nie mają od nich żadnych wiadomości. Oceniamy, że w ciągu ostatnich kilku lat zaginęło co najmniej pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu imigrantów, którymi zajmował się Duch.
– Transportuje tych ludzi osobiście – włączył się Dellray – wyłącznie dlatego, że chce rozszerzyć tutaj swoją działalność.
– No dobrze, ale dlaczego przyszliście z tym do mnie? – zapytał Rhyme. – Nie znam się na przemycie ludzi.
– Próbowaliśmy wszystkiego – wyjaśnił agent FBI. – Bez rezultatu. Nie mamy żadnej jego porządnej fotografii, żadnych odcisków. Zero. Z wyjątkiem tego – dodał, wskazując głową teczkę.
– No nie wiem, panowie… – Rhyme zmierzył teczkę sceptycznym spojrzeniem. – Zrobię co w mojej mocy. Ale nie oczekujcie cudów.
Po dwóch dniach wezwał ich z powrotem. Thom oddał Alanowi Coe teczkę.
– Znalazł pan tu coś przydatnego? – zapytał młody agent.
– Nie – odparł raźnym tonem Rhyme.
– Niech to diabli – mruknął Dellray. – No, to mamy przechlapane.
Lincoln Rhyme tylko na to czekał. Oparł głowę na luksusowej poduszce, którą Thom przymocował do oparcia jego wózka, i wyrzucił z siebie jednym tchem:
– Duch wraz z dwudziestoma, maksimum trzydziestoma nielegalnymi chińskimi imigrantami płynie wyposażonym w dwa silniki wysokoprężne frachtowcem o nazwie „Fuzhou Dragon”, którego portem macierzystym jest Fuzhou w prowincji Fujian w Chinach. Statkiem dowodzi pięćdziesięciosześcioletni kapitan Sen Zi-jun. Sen to nazwisko. Załoga liczy siedem osób. Przed czternastoma dniami wypłynęli o godzinie ósmej czterdzieści pięć z Wyborga i są w tej chwili… jak oceniam… około trzystu mil od wybrzeży Nowego Jorku.
– Jak, do diabła, udało się panu to ustalić? – bąknął osłupiały Coe. Nawet Sellitto, dla którego zdolności dedukcyjne Rhyme'a nie stanowiły niespodzianki, wybuchnął śmiechem.
– To proste – odparł kryminolog. – Założyłem, że będą żeglować ze wschodu na zachód; w przeciwnym razie wypłynęliby z samych Chin. Mam znajomego w moskiewskiej policji. Poprosiłem go, żeby zadzwonił do kapitanatów portów w zachodniej Rosji. Znajomy użył swoich wpływów i zdobył manifesty ładunkowe wszystkich chińskich statków, które wyszły z portów w ciągu minionych trzech tygodni. Odkryliśmy, że tylko jeden statek zabrał dość paliwa, aby przepłynąć osiem tysięcy mil, podczas gdy w jego manifeście była mowa tylko o czterech tysiącach czterystu. Dysponując zapasem paliwa na osiem tysięcy mil, mogą dopłynąć z Wyborga do Nowego Jorku i z powrotem do Anglii. Mają zamiar wysadzić Ducha i imigrantów i czym prędzej zmykać do Europy.