Sędzia powtórzyła następnie Changom to, co powiedziała wcześniej Sachs na temat adopcji i okresu próbnego. Adwokat przetłumaczył jej słowa.
Mei-Mei zaczęła cicho płakać. Sam Chang uściskał ją. A potem Mei-Mei podeszła do Amelii Sachs i też ją uściskała.
– Xiexie, dziękuję, dziękuję – wyszeptała.
Sędzia podpisała leżący przed nią dokument.
– Możecie państwo zabrać dziecko ze sobą – oznajmiła.
Sam Chang zaprowadził swoją rodzinę, teraz oficjalnie powiększoną o jedną osobę, na parking nieopodal licowanego czarnym kamieniem gmachu sądu rodzinnego. To była jego druga tego dnia wizyta w sądzie. Wcześniej złożył zeznania w trakcie wstępnego przesłuchania rodziny Wu. Ich adwokat był ostrożnym optymistą co do szans, jakie mieli na pozostanie w Stanach Zjednoczonych.
Mei-Mei i dzieci ruszyli w stronę furgonetki, lecz Chang pozostał przy policjantce.
– Wszystko, co dla nas zrobiliście, pani i pan Rhyme… nie wiem po prostu, jak dziękować – powiedział powoli do Amelii.
– Rozumiem – odparła zdławionym głosem. Zdała sobie sprawę, że chociaż docenia jego podziękowania, coś w niej wzdraga się przed ich przyjęciem. Wsiadła do samochodu, zapaliła silnik i po chwili już jej nie było.
Amelia Sachs weszła szybkim krokiem do salonu.
– I co? – zapytał kryminolog, podjeżdżając do niej wózkiem.
– Umowa została zawarta.
– Posłuchaj, Sachs. Sama też mogłabyś zaadoptować dziecko, gdybyś chciała – powiedział. – To znaczy, my moglibyśmy to zrobić.
– Wiesz, parę dni temu podziurawiłam ołowiem oprycha w Chinatown – odrzekła po krótkiej chwili. – Następnie nurkowałam trzydzieści metrów pod wodą, a potem trzymałam na muszce aresztowanego. Nie mogę tego nie robić, Rhyme – stwierdziła, śmiejąc się. – Gdybym miała w domu dziecko, przez cały czas oglądałabym się przez ramię. To by nie zdało egzaminu.
– Byłabyś dobrą matką, Sachs.
– Ty też byłbyś dobrym ojcem. I kiedyś nim będziesz. Ale w tym momencie mamy w życiu do załatwienia kilka innych spraw, nie sądzisz? – zapytała, wskazując tablicę, na której były jeszcze zapisane ręką Thoma notatki do operacji „Wyzionąć Ducha”; tę samą tablicę, na której widniały wcześniej notatki dotyczące tuzina innych spraw i na której miały się wkrótce pojawić zapiski dotyczące tuzina następnych.
Lincoln Rhyme uświadomił sobie, że miała oczywiście rację. Świat, którego symbolem były te notatki i zdjęcia, owo życie na skraju noża, które razem prowadzili, leżało w ich naturze – przynajmniej w tej chwili.
– Zamówiłem transport – powiedział jej.
Od rana siedział przy telefonie, załatwiając formalności związane z przewiezieniem zwłok Sonny'ego Li do jego ojca w Liu Guoyuan w Chinach. Większością spraw zajął się chiński dom pogrzebowy.
Pozostała tylko jedna rzecz, którą Rhyme musiał w związku z tym uczynić. Włączył słowną komendą edytor tekstu, Sachs usiadła tuż przy nim.
– No, dalejże – powiedziała.
Po pół godzinie wysmażyli razem następujący list:
Drogi Panie Li,
Piszę do Pana, aby przekazać serdeczne kondolencje z powodu śmierci Pańskiego syna. Powinien Pan wiedzieć, jak bardzo ja i moi koledzy jesteśmy szczęśliwi, że mogliśmy pracować wraz z Sonnym przy niebezpiecznej sprawie, która zakończyła się jego śmiercią.
Sonny ocalił wiele ludzkich istnień i doprowadził przed oblicze sprawiedliwości bezwzględnego zabójcę – nie dokonalibyśmy tego bez jego udziału. Czyny Sonny'ego przynoszą najwyższą cześć Jego pamięci i zawsze darzony będzie wielkim szacunkiem w policyjnej społeczności Stanów Zjednoczonych. Mam szczerą nadzieję, że jest Pan, podobnie jak my, dumny ze swego syna, który wykazał się olbrzymią odwagą i poświęceniem.
Detektyw kpt. (emer.) Lincoln Rhyme
Nowojorski Wydział Policji
Sachs odłożyła list dla Eddiego Denga, który miał wpaść później i go przetłumaczyć.
– Chcesz przejrzeć jeszcze raz dowody? – zapytała, wskazując tablicę. Przed procesem Ducha czekało ich dużo roboty.
– Nie – odparł Rhyme. – Chcę w coś zagrać.
– Jasne – mruknęła. – Mam dzisiaj ochotę zwyciężyć.
– Chciałabyś… – rzucił kpiąco. -W jaką grę?
– Wei-chi. Plansza jest tam. I torebki z kamieniami.
Sachs rozłożyła planszę na stoliku obok Rhyme'a, który wbił wzrok w siatkę przecinających się linii.
– Czuję, że robisz mnie na szaro, Rhyme – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – Grałeś w to już wcześniej.
– Sonny i ja rozegraliśmy kilka partii – potwierdził niby od niechcenia.
– Jak ci poszło?
– Człowiek nie od razu łapie, o co chodzi w tej grze – odparł wymijająco.
– Przegrałeś.
– Ale w ostatniej partii naprawdę mało brakowało.
Rhyme zaczął wyjaśniać jej zasady, a ona pochyliła się do przodu, uważnie go słuchając.
– To wszystko – oznajmił w końcu. – Ponieważ nie grałaś nigdy wcześniej, dam ci fory. Możesz wykonać pierwszy ruch.
– O nie – zaprotestowała Amelia. – Żadnych forów. Rzucimy monetą.
– Taki jest zwyczaj – zapewnił ją Rhyme.
– Żadnych forów – powtórzyła Sachs, wyciągając z kieszeni ćwierćdolarówkę. – Orzeł czy reszka?
I podrzuciła monetę do góry.
Jeffery Deaver