Выбрать главу

Duch był wściekły. Stojąc na dziobie tonącego statku i trzymając dłoń na lince silnika pontonu, spoglądał w miejsce, gdzie dostrzegł właśnie kilku imigrantów, którzy zdołali uciec.

Strzelił jeszcze raz, ponownie chybiając i skrzywił gniewnie usta, kiedy imigranci zniknęli z pola widzenia, opływając statek.

Wskoczył do swojego pontonu, odepchnął się nogą od statku i zaczął lustrować wzrokiem pobliskie wody. Zobaczył dwie unoszące się na falach głowy i machające rozpaczliwie dłonie z rozcapierzonymi palcami. To byli dwaj marynarze z załogi „Fuzhou Dragona”. Wycelował do nich z chińskiej wojskowej wersji tokariewa model 51 i zabił obu pojedynczymi strzałami.

Następnie uruchomił silnik i zaczaj ponownie wypatrywać swojego pomocnika. Niestety, zaginął po nim wszelki ślad. Musiał wpaść do wody i utonąć, ponieważ na pewno nie pozbył się swojego ciężkiego pistoletu i amunicji. Duch miał jednak teraz inne sprawy na głowie. Skierował tratwę tam, gdzie ostatnio widział imigrantów i otworzył maksymalnie przepustnicę.

Sam Chang, mimowolny kapitan kruchego pontonu, przyjrzał się swoim pasażerom. Dwie rodziny – jego własna i Wu – tłoczyły się z tyłu. Z przodu siedział doktor John Sung oraz dwoje pozostałych Chińczyków, którym udało się uciec z ładowni i których Chang znał tylko z imienia: mężczyzna nazywał się Chao-hua, a jego żona Rose.

Załamała się nad nimi fala, zalewając wodą i tak już kompletnie mokrych rozbitków. Żona Changa ściągnęła z siebie sweter i zawinęła weń malutką córeczkę kobiety z bliznami. Dziewczynka, przypomniał sobie nagle Chang, miała na imię Po-Yee, co oznaczało „Drogocenne Dziecko” – była ich szczęśliwą maskotką przez całą podróż.

– Płyń! – wrzasnął Wu. – Płyń do brzegu. On do nas strzela!

Chang spojrzał na spienione morze.

– Zaraz tam popłyniemy. Ale najpierw musimy uratować, kogo się da. Wypatrujcie ich!

Siedemnastoletni William zmrużył oczy przed ostro zacinającym deszczem.

– Tam! – zawołał. – Chyba kogoś widzę.

W odległości mniej więcej dziesięciu metrów Chang zobaczył dwie plamy: jedną ciemną, a obok o wiele mniejszą, białą. Tak jakby czyjąś głowę i rękę. Podpłynął bliżej i okazało się, że to rzeczywiście jeden z rozbitków, blady i krztuszący się wodą. Przypomniał sobie jego nazwisko: Sonny Li. Przez całą podróż siedział na uboczu z ponurą miną. Tak czy inaczej, był teraz w potrzebie i Chang uznał, że trzeba go ratować.

Ustawiając ponton przodem do wielkiej fali, zobaczył w odległości pięćdziesięciu metrów unoszący się i opadający pomarańczowy obiekt. To był ponton Ducha.

Dodał szybko gazu i skręcił w kierunku tonącego. Kiedy znaleźli się przy Sonnym, dał ciąg wsteczny, wychylił się za gumową burtę, złapał rozbitka za ramię i wciągnął go do pontonu. Kolejny strzał z pistoletu wzbił obok nich fontannę wody. Chang dodał gazu i zaczął okrążać „Fuzhou Dragona”, tak aby tonący statek znalazł się między nimi i Duchem.

Chwilę później skierował ponton w stronę brzegu i dał pełen ciąg. Kolejny strzał. Kula trafiła w wodę tuż obok. Jeśli Duch przedziurawi ponton, zatoną w ciągu paru minut.

Nagle usłyszeli potężne, nieziemskie stęknięcie. „Fuzhou Dragon” przechylił się jeszcze bardziej na bok i zniknął pod powierzchnią wody. Ogromna, wzniesiona przez tonący statek fala przetoczyła się po morzu niczym fala uderzeniowa po wybuchu bomby. Ponton szmuglera skręcił ostro w bok i po chwili zniknął z pola widzenia.

Sam Chang, mimo że był profesorem uczelni, artystą i działaczem politycznym, wierzył podobnie jak wielu Chińczyków w dobry i zły omen. Przez chwilę łudził się, że bogini miłosierdzia Guan Yin ulitowała się nad nimi i skazała Ducha na śmierć w odmętach.

Błogie złudzenie nie trwało jednak długo.

– Nadal go widzę! – zawołał John Sung, który spoglądał do tyłu. – Duch nas ściga.

A więc Guan Yin ma dzisiaj do załatwienia inne ważne sprawy, pomyślał z goryczą Sam Chang. Jeśli chcemy przeżyć, musimy radzić sobie sami.

– Wysadził statek – wyszeptał Lon Sellitto.

Fred Dellray przestał chodzić w kółko, a Harold Peabody i Alan Coe popatrzyli tylko po sobie. Sellitto słuchał jeszcze przez chwilę swojego rozmówcy i zwrócił się do Rhyme'a.

– Statek zniknął, Linc. Razem ze wszystkimi, którzy byli na pokładzie. Straż przybrzeżna nie wie dokładnie, co się wydarzyło, ale ich sensory odebrały podwodną eksplozję, a dziesięć minut później „Fuzhou Dragon” zniknął z ekranu radaru.

Rhyme wbijał wzrok w mapę Long Island.

– Jak daleko od brzegu?

– Około mili.

Lincoln Rhyme rozpatrzył wcześniej pół tuzina scenariuszy tego, co się może wydarzyć, gdy straż przybrzeżna opanuje chiński statek – część była optymistyczna, część uwzględniała straty w ludziach. Ale żeby zatopić wszystkich? Nie, coś takiego nie przyszło mu w ogóle do głowy.

Był na siebie wściekły. Wiedział, że Duch jest wyjątkowo niebezpiecznym przestępcą; powinien był przewidzieć to mordercze posunięcie. Zamknął na chwilę oczy i próbował jakoś uporać się z poczuciem winy. Nie zaprzątaj sobie głowy tymi, którzy odeszli, powtarzał często. Ale nie mógł tak od razu zapomnieć tych biedaków.

Wcześniej sądził, że po przejęciu statku, aresztowaniu Ducha i zebraniu dowodów jego rola zakończy się i będzie mógł przygotować się do zabiegu. Teraz jednak wiedział, że nie zdoła porzucić tej sprawy. Tkwiący w nim myśliwy musiał odnaleźć tego człowieka i posadzić go na ławie oskarżonych.

Zadzwonił telefon Dellraya i agent odebrał go. Po krótkiej rozmowie wyłączył komórkę.

– Zdaniem straży przybrzeżnej do brzegu płyną dwa motorowe pontony – oznajmił, po czym podszedł sztywno do mapy i wskazał palcem miejsce. – Gdzieś tutaj. Easton, małe miasteczko przy drodze do Orient Point. Wysłali parę kutrów, żeby szukały rozbitków, a my przenosimy naszych ludzi z Port Jefferson w miejsce, dokąd zmierza ją pontony. Ale odległość wynosi osiemdziesiąt kilometrów. Mówią, że potrwa to co najmniej dwadzieścia minut.

– Czy nie można tam pchnąć kogoś szybciej? – zapytał Peabody.

Rhyme przez chwilę się zastanawiał.

– Polecenie, telefon – powiedział do zamontowanego przy wózku mikrofonu.

Amelia Sachs pędziła wschodnią nitką biegnącej przez Long Island autostrady, prowadząc swego camaro super sport z szybkością dwustu dziesięciu kilometrów na godzinę. Niebieskie migające światło miała na desce rozdzielczej – trudno przecież zamontować je na płóciennym dachu kabrioletu – i niebezpiecznie przeskakiwała z pasa na pas. W palcach, ściskających obleczoną w skórę kierownicę, pulsował tępy artretyczny ból.

Zgodnie z decyzją, jaką podjęli wspólnie z Rhyme'em, gdy przed pięcioma minutami do niej zadzwonił, Sachs weszła w skład wyprzedzającej resztę sił policyjnych szybkiej grupy, która przy odrobinie szczęścia mogła dotrzeć do plaży równocześnie z Duchem i ocalałymi rozbitkami. Drugim członkiem zmontowanej naprędce szpicy był siedzący obok niej młody funkcjonariusz specjalnych oddziałów taktycznych nowojorskiej policji.

Kilka kilometrów za nimi przedzierał się przez burzę autobus ekipy dochodzeniowej, pół tuzina policjantów z hrabstwa Suffolk, karetki pogotowia oraz inne pojazdy urzędu imigracyjnego, FBI i oddziałów specjalnych.

Zadzwonił jej telefon i żonglując przyciskami, odebrała go.

– Daleko do celu? – zapytał Rhyme.

– Robię, co mogę. Czy ktoś ocalał?

– Nie mamy żadnych nowych wiadomości. Wygląda na to, że większość pasażerów została na statku.

– Poznaję ten ton, Rhyme. Słuchaj, to nie jest twoja wina.

– Dzięki za troskę. Ostrożnie prowadzisz?

– Oczywiście – odparta, wchodząc znienacka w poślizg, który obrócił samochód o czterdzieści pięć stopni. Gliniarz z oddziałów specjalnych zamknął oczy.