Выбрать главу

– Mamy telefon z kutra straży przybrzeżnej, Sachs. Muszę kończyć – powiedział Rhyme. – Szukaj dokładnie, ale miej się na baczności.

– To mi się podoba. Wydrukujemy to na T-shirtach ekipy dochodzeniowej.

Autostrada skończyła się i Sachs wjechała na węższą drogę. Nigdy wcześniej nie była w Easton, miejscowości, do której płynęły pontony. Zastanawiała się, jaka jest tam topografia terenu. Czy wybrzeże jest klifowe? Czy będzie musiała się wspinać? Artretyzm dawał jej się ostatnio porządnie we znaki, a wilgotne powietrze potęgowało ból i sztywność w stawach.

Interesowało ją także, czy Duch wylądowawszy na plaży, znajdzie tam dość kryjówek, z których mógłby ją ostrzelać.

Zerknęła na szybkościomierz i wcisnęła gaz do dechy.

W miarę jak miotany falami ponton zbliżał się do brzegu, wyłaniające się przed nimi skały stawały się coraz wyraźniejsze. I coraz bardziej urwiste.

– Wciąż nas ściga! – zawołał Wu.

Chang obejrzał się i dostrzegł za sobą małą pomarańczową plamkę pontonu Ducha. Płynął tym samym kursem co oni, ale wolniej posuwał się do przodu. Chang doszedł do wniosku, że zdążą chyba odnaleźć ciężarówki, które miały ich zabrać do Chinatown. Powie kierowcom, że ściga ich straż przybrzeżna, i każe natychmiast ruszać. Jeśli będą się upierać przy czekaniu, Chang, Wu i inni obezwładnią ich i sami siądą za kierownicą.

Przyjrzał się uważnie linii brzegowej. Deszcz ograniczał widoczność, ale dostrzegł coś, co wyglądało jak droga. Oraz kilka świateł – zapewne zbliżali się do jakiejś miejscowości.

A potem tuż przed nimi znienacka pojawiły się skały. Chang wrzucił ciąg wsteczny i skręcił ostro pontonem, mijając o włos skalną półkę. Nagle zgasł silnik. Chang pociągnął z całej siły za linkę. Silnik zaperkotał i ponownie umilkł. Po kilkunastu kolejnych próbach jego starszy syn dotknął zbiornika z paliwem.

– Jest pusty! – krzyknął.

Chang dostrzegł przed sobą kolejne skały. W tym samym momencie fala porwała ponton niczym deskę surfingową i cisnęła go do przodu. Dziób uderzył z oszałamiającą siłą w skały Gumowa powłoka rozerwała się z sykiem i z pontonu zaczęło uchodzić powietrze. Siedzące z przodu młode małżeństwo, a także Sonny Li i John Sung wypadli na zewnątrz i zniknęli w spienionej wodzie.

Changowie i Wu, którzy siedzieli z tyłu, zdołali się jakoś utrzymać. Ponton powtórnie rąbnął o skały. Żonę Wu wyrzuciło na skalną półkę, lecz chwilę później spadła z powrotem do pontonu i z poranioną ręką stoczyła się ogłuszona na dno. A potem ponton minął skały, gnany w stronę wybrzeża i szybko tracący powietrze.

Obijani przez fale, byli teraz uwięzieni w strefie przyboju. Od kamienistej plaży dzieliło ich nie więcej niż osiem, dziewięć metrów.

– Do brzegu! – wrzasnął Chang, krztusząc się wodą.

Wydawało się, że nigdy tam nie dopłyną. Nawet najsilniejszy z nich wszystkich Chang łapał kurczowo powietrze, nim udało mu się dotrzeć do brzegu. W końcu poczuł pod nogami pokryte mułem i wodorostami śliskie kamienie i wypełzł z wody.

Chwilę później wyczerpane rodziny padły na ziemię. Sam Chang zdołał się w końcu dźwignąć na nogi. Spojrzał na morze, ale nie zobaczył tam ani pontonu Ducha, ani imigrantów, których zmyło za burtę. Wtedy osunął się na kolana i dotknął czołem piasku. Ich towarzysze niedoli i przyjaciele zginęli, a oni sami byli ranni, wyczerpani i ścigał ich zabójca. Mimo to udało im się przeżyć i mieli pod stopami stały ląd. On i jego rodzina dotarli do kresu podróży, która zawiodła ich na drugi koniec świata do nowego domu – Wspaniałego Kraju, Ameryki.

ROZDZIAŁ TRZECI

Siedząc w płynącym pół kilometra od brzegu pontonie, Duch pochylał się nad swoim telefonem komórkowym, próbując osłonić go przed deszczem i falami. Odbiór był zły, ale udało mu się połączyć z Jerrym Tangiem, który czekał na niego w pobliżu na brzegu.

Zdyszany Duch opisał Tangowi miejsce, gdzie wyląduje – mniej więcej trzysta, czterysta metrów na wschód od skupiska domów lub sklepów.

– Straż przybrzeżna… – odparł Tang i łączność na chwilę się urwała. – Nasłuchuję… skaner… muszę się stąd wynosić.

– Jeśli zobaczysz jakichś prosiaków, zabij ich! – zawołał Duch. – Słyszysz mnie? Są gdzieś blisko na plaży. Znajdź ich i zabij!

– Zabić ich? Chcesz, żebym…

W tej samej chwili fala zalała ponton i zmoczyła od stóp do głów szmuglera. Telefon przestał działać. Zdegustowany cisnął go pod nogi.

Nagle zamajaczyła przed nim skalna ściana. Wyminął ją w ostatniej chwili i skręcił w stronę szerokiej plaży po lewej stronie małej osady. Ponton dobił do brzegu i siła uderzenia wyrzuciła jego pasażera na piasek. Duch dostrzegł Jerry'ego Tanga i jego srebrzyste bmw z napędem na cztery koła. Samochód stał na przysypanej piaskiem asfaltowej drodze mniej więcej dwadzieścia metrów od brzegu. Duch podniósł się i ruszył w tamtą stronę.

Gruby, nie ogolony Tang zobaczył go, podjechał bliżej i otworzył drzwiczki.

– Musimy jechać! – zawołał, wskazując policyjny skaner. – Straż przybrzeżna zawiadomiła policję, która ma przeszukać wybrzeże.

– Co z innymi? – warknął Duch. – Gdzie są prosiaki?

– Nie widziałem żadnego – odparł Tang.

Duch dostrzegł kątem oka niewyraźny ruch na linii przyboju. Jakiś mężczyzna w szarym ubraniu pełzł niczym ranne zwierzę po skałach, uciekając przed falami. Duch odsunął się od samochodu i wyciągnął zza paska pistolet.

– Zaczekaj tutaj! – zawołał.

– Co robisz? – krzyknął zdesperowany Tang. – Nie możemy tu zostać.

Ale Duch nie zwracał na niego uwagi. W tym momencie prosiak podniósł głowę i spostrzegł go. Najwyraźniej złamał sobie nogę i nie tylko nie mógł uciec, lecz nawet podnieść się z ziemi. Zrozpaczony popełzł z powrotem do wody.

Sonny Li otworzył oczy i podziękował dziesięciu piekielnym sędziom – nie za uratowanie z odmętów, ale za to, że po raz pierwszy od dwóch tygodni nie czuł szarpiących mu trzewia mdłości.

Kiedy ponton uderzył o skały, młode małżeństwo, John Sung i on wypadli do wody. Li natychmiast stracił z oczu pozostałą trójkę i dał się nieść falom do chwili, gdy wyczuł pod stopami piaszczyste dno i wyszedł na brzeg.

Przez jakiś czas leżał bez ruchu w ulewnym deszczu, czekając, aż przestanie go dręczyć morska choroba, a potem dźwignął się i rozejrzał dookoła. Nie zobaczył nic ciekawego, zapamiętał jednak, że po prawej stronie paliły się jakieś światła, i ruszył w tamtą stronę przysypaną piaskiem drogą.

Zastanawiał się, gdzie jest Duch.

A potem, jakby w odpowiedzi na to pytanie, w ciemnościach odbił się echem głośny huk. Li rozpoznał strzał z pistoletu.

Czy to jednak na pewno był Duch? Czy też ktoś miejscowy? (Wiadomo było powszechnie, że wszyscy Amerykanie mają broń). Może to agent amerykańskiego urzędu bezpieczeństwa?

Lepiej uważać. Zależało mu na tym, by szybko odnaleźć Ducha, wiedział jednak, że musi być ostrożny. Zszedł z drogi i zaczął się przedzierać przez krzaki, stąpając tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to zdrętwiałe nogi.

Usłyszawszy huk, imigranci stanęli jak wryci w miejscu.

– To był… – zająknął się Wu Qichen.

– Tak – mruknął Sam Chang. – To był strzał z pistoletu.

– On wciąż zabija. Ściga nas i zabija jednego po drugim.

– Wiem – warknął Chang i spojrzał na ojca. Chang Jiechi oddychał z trudem, nie odczuwał jednak chyba wielkiego bólu i skinął głową na znak, że może iść dalej.