Выбрать главу

Ich obawy, czy nie trzeba będzie błagać albo nawet zmusić kierowców, by zabrali ich do Chinatown, okazały się bezprzedmiotowe, ponieważ nie czekały na nich żadne ciężarówki. Chang i Wu przez kilka minut nawoływali Sunga, Li i innych, a potem Chang kazał zejść obu rodzinom z drogi i przedzierając się przez trawę i zarośla, gdzie byli mniej widoczni, ruszyli ku światłom.

Zabudowania składały się z kilku restauracji, stacji benzynowej, sklepów z pamiątkami, a także około dziesięciu domów mieszkalnych i kościoła. Zbliżał się świt, ale nigdzie nie było widać śladu życia. Przed restauracjami stało kilkanaście samochodów, w tym mały sedan bez kierowcy, z włączonym silnikiem. Chang potrzebował jednak pojazdu na dziesięć osób, którego kradzieży nie odkryto by przynajmniej przez dwie lub trzy godziny – tyle czasu, jak mu powiedziano, mogła potrwać podróż do Chinatown w Nowym Jorku.

Kazał reszcie czekać za wysokim żywopłotem i dał znak Williamowi i Wu, żeby mu towarzyszyli. Pochyleni, bardzo ostrożnie okrążyli z tyłu budynki.

– Uważajcie na błoto – powiedział Chang, który jak każdy chiński dysydent dawno opanował zasady konspiracji. – Stąpajcie tylko po kamieniach i trawie. Nie chcę, żebyśmy zostawiali odciski stóp.

W końcu dotarli do ostatniego w rzędzie budynku – kościoła – który był pusty i pogrążony w mroku. Na jego tyłach stała stara biała furgonetka z wymalowanym z boku napisem. Chang nie rozumiał go, mimo że trochę znał angielski. Na szczęście zadbał o to, by obaj jego synowie uczyli się przez kilka lat języka i amerykańskiej kultury.

– Tu jest napisane: „Kościół Baptystów Zielonoświątkowców w Easton” – wyjaśnił William.

– Szybciej – rzucił podenerwowany Wu. – Sprawdźmy, czy jest otwarta.

Drzwi furgonetki były jednak zamknięte na kluczyk.

Chang zobaczył na mokrej po deszczu ziemi metalową rurkę, podniósł ją i trzepnął w boczną szybę. Szkło rozprysło się na drobne okruchy. Chang wsiadł od strony pasażera i zaczął szukać kluczyków w schowku na mapy. Nie znalazłszy ich, wysiadł i stanął w błocie.

Nagle usłyszał za sobą głośny trzask i odwrócił się przestraszony. Jego syn siadł za kierownicą i rozbił silnym kopnięciem stacyjkę. Teraz wyciągnął przewody i stykał je ze sobą. W końcu silnik zapalił. Chang przyglądał się temu z niedowierzaniem.

– Skąd wiedziałeś, jak to się robi?

Chłopak wzruszył ramionami. Ojciec zmierzył syna ostrym spojrzeniem. Spodziewał się, że ten spuści zawstydzony oczy. William jednak popatrzył na niego chłodno w sposób, w jaki Chang nigdy nie ośmieliłby się spojrzeć na własnego ojca.

Wu szarpnął go za ramię.

– Chodźmy po resztę.

– Nie – odparł Chang. – Każ, żeby oni tutaj przyszli. Stąpaj po naszych śladach.

Wu pospiesznie się oddalił.

William znalazł w furgonetce mapy samochodowe tego rejonu.

– Wiesz, jak jechać? – zapytał go Chang.

– Poradzę sobie. – Chłopak podniósł wzrok. – Chcesz, żebym poprowadził? Nigdy nie byłeś w tym zbyt dobry – dodał bezczelnym tonem.

Ojciec aż zamrugał, słysząc te słowa z ust własnego syna. A potem pojawił się Wu z pozostałymi imigrantami i Chang podbiegł do nich, żeby pomóc żonie i ojcu.

– Dobrze, prowadź – zawołał do Williama.

Zabił dwoje prosiaków – rannego mężczyznę i kobietę. Ale w pontonie było ich kilkunastu. Gdzie się podziała reszta?

Zadźwięczał klakson. To był Jeny Tang. Gruby Chińczyk machał niecierpliwie rękoma.

Duch odwrócił się i jeszcze raz przeczesał wzrokiem plażę. Gdzie się ukryli? Może udało im się…

Raptem bmw ruszyło z piskiem opon z miejsca i zaczęło się szybko oddalać.

– Nie! Stój!

Ogarnięty wściekłością, Duch wycelował i strzelił. Pocisk trafił w tylne drzwiczki, ale samochód się nie zatrzymał. Szmugler stanął w miejscu. Nie miał pieniędzy ani telefonu, od bezpiecznej kryjówki na Manhattanie dzieliło go sto trzydzieści kilometrów, a jego pomocnik prawdopodobnie nie żył. Zaraz powinno się tu zjawić kilkudziesięciu policjantów, Tang natomiast właśnie go porzucił.

Duch kilka razy głęboko odetchnął i po chwili się uspokoił. W tym momencie znajdował się w opałach, to prawda, jednak w ciągu czterdziestu kilku lat, jakie przeżył, doświadczył znacznie gorszych przygód. Nauczył się, że przeciwności losu są tylko chwilowym zakłóceniem równowagi. Jego filozofia oparta była na jednym słowie: naixin. Po chińsku oznaczało „cierpliwość”, ale w jego umyśle budziło szersze skojarzenia. Angielski ekwiwalent powinien chyba brzmieć „wszystko w swoim czasie”.

Wsadził pistolet do kieszeni i nie zważając na wiatr i deszcz, ciężkim krokiem podążył plażą w stronę świateł niewielkiej osady. Przed pierwszym budynkiem, w którym mieściła się restauracja, stał samochód z silnikiem na chodzie. A więc szczęście na powrót się do niego uśmiechnęło!

Chwilę później dostrzegł coś na morzu i głośno się roześmiał. Kolejny uśmiech fortuny: niedaleko od brzegu zobaczył kolejnego prosiaka, mężczyznę, który usiłował utrzymać się na wodzie. Wyjął pistolet z kieszeni i pobiegł z powrotem do brzegu.

Wiatr dwukrotnie przewrócił Sonny'ego Li na kolana. Wiedział, że mogą go zobaczyć, lecz brnięcie po miękkim piachu po prostu przekraczało jego siły po porannej udręce. Dosyć tego, pomyślał, wychodząc na asfaltową drogę, która prowadziła w stronę miasteczka. Maszerował najszybciej jak mógł, bojąc się, że szmugler ucieknie, zanim zdoła go odnaleźć.

Chwilę później utwierdził się w przekonaniu, że Duch wciąż jest w pobliżu: rozległy się kolejne strzały. Dojrzawszy na plaży mały pomarańczowy ponton, ruszył w jego kierunku, ale nagle na drodze pojawiło się migające niebieskie światełko. Urząd imigracyjny? Agenci urzędu bezpieczeństwa?

Li schronił się w gęstych zaroślach i patrzył, jak światło staje się coraz wyraźniejsze i z deszczu wyłania się sportowy żółty kabriolet. Kiedy samochód zatrzymał się sto metrów dalej, jął się powoli skradać w jego stronę.

Amelia Sachs wpatrywała się w leżące na plaży ciało kobiety.

– On ich zabija, Rhyme – szepnęła do mikrofonu swojej motoroli SP-50. – Zabił już dwoje, mężczyznę i kobietę, strzałem w plecy. Nie żyją.

Policjant z sił specjalnych podbiegł do niej, trzymając gotowy do strzału pistolet maszynowy.

– Nie ma po nim śladu – zawołał, przekrzykując wiatr. – Ludzie z restauracji przy drodze mówią, że jakieś dwadzieścia minut temu ktoś skradł samochód – dodał, po czym opisał skradzioną hondę i podał jej numery. Sachs poinformowała o wszystkim Rhyme'a.

– Lon przekaże to wszystkim jednostkom – powiedział kryminolog. – Czy Duch był sam?

– Chyba tak. – Trzymając dłoń przy pistolecie, Sachs omiotła wzrokiem okolicę. – Idziemy szukać rozbitków, Rhyme.

Myślała, że będzie protestował i każe jej przeszukać miejsce zbrodni, zanim rozszalałe żywioły zniszczą wszelkie dowody, lecz myliła się.

– Powodzenia, Sachs – oznajmił tylko. – Przedzwoń do mnie, gdy zaczniesz „rysować siatkę”.

Amelia Sachs i jej towarzysz ruszyli truchtem wzdłuż plaży. W odległości stu metrów od pierwszego pontonu trafili na drugi. Sachs chciała w pierwszym odruchu zgromadzić dowody rzeczowe, potem jednak uznała, że misja ratunkowa jest ważniejsza, i podążyła dalej, wypatrując imigrantów, a także śladów ewentualnej zasadzki lub kryjówki, w której mógł się schronić Duch. Niczego jednak nie znaleźli. A potem usłyszeli syreny i do miasteczka wjechał migający światłami policyjny konwój.

Najważniejszym zadaniem członka ekipy dochodzeniowej jest zabezpieczenie miejsca przestępstwa – niedopuszczenie do pomieszania bądź też zagubienia dowodów rzeczowych. Sachs niechętnie zrezygnowała z dalszego poszukiwania imigrantów i marynarzy – teraz mogło to robić wielu innych policjantów – i podbiegła do niebiesko-białego autobusu ekipy dochodzeniowej nowojorskiej policji, żeby pokierować akcją.