Parsknęła śmiechem.
– Obiecuję, że jeśli coś odkryję, nazwę to Czerwony Październik.
– I dobrze. – Przysiadł na stołku i patrzył na nią z wyczekiwaniem. Zrozumiała, że czeka, aż opowie mu więcej o swojej pracy. Podeszła do stołu i oparła się o granitowy blat.
– To, co wiemy o kwarkach, jest zaskakujące. Na przykład górny jest czterdzieści razy cięższy od dolnego, nie wiadomo dlaczego. Im więcej wiemy o kwarkach, tym bliżsi jesteśmy nowego, rewolucyjnego spojrzenia na dotychczasową teorię atomu. Na dłuższą metę szukamy teorii, która będzie podstawą nowej fizyki.
– Teorii Wszystkiego?
– To śmieszna nazwa. W rzeczywistości brzmi to: Wielka Teoria Jedności, ale tak, to teoria wszystkiego. Wydaje nam się, że górne kwarki uchylą rąbka tajemnicy.
– A ty chcesz być Einsteinem nowej fizyki? Wytarła mikroskopijną plamkę z blatu stołu.
– Na całym świecie genialni fizycy pracują nad tym samym.
– Nie obawiasz się ich, prawda? Uśmiechnęła się.
– Ani odrobinę.
Tym razem on parsknął śmiechem.
– Powodzenia, pani profesor. Trzymam kciuki.
– Dziękuję. – Spodziewała się, że zmieni temat; zazwyczaj ludziom kleiły się powieki, gdy rozprawiała o swojej pracy. On tymczasem wyjął z szafki torebkę chipsów, usiadł przy oknie i zasypał ją pytaniami na ten temat.
Nie minęło dużo czasu, a siedziała naprzeciw niego, chrupała chipsy i z zapałem perorowała o kwarkach. Jej wyjaśnienia prowokowały go do dalszych pytań.
Początkowo odpowiadała radośnie, szczęśliwa, że spotkała laika szczerze zainteresowanego fizyką. Przyjemnie tak siedzieć w kuchni w środku nocy nad torebką chipsów i rozmawiać o pracy. To prawie tak, jakby naprawdę byli małżeństwem. Poczucie błogości zniknęło jednak, gdy uświadomiła sobie, jak skomplikowane zagadnienia mu tłumaczy, a on, ku jej rozpaczy, wszystko rozumie.
Ścisnęło jej się serce. A co, jeśli dziecko będzie jeszcze mądrzejsze niż się obawiała? Na tę myśl zakręciło jej się w głowie. Wdała się w mętne tłumaczenie zawiłej teorii.
– Chyba nie rozumiem, pani profesor.
Ileż by dała, by móc wrzasnąć, że nie rozumie, bo jest za głupi! Wykrztusiła tylko:
– Tak, to niezbyt jasne. – Wstała. – Jestem zmęczona. Chyba się położę.
– Dobrze.
Uznała, że nadeszła odpowiednia chwila, by poruszyć sprawę jej uwięzienia. Cal jest w dobrym humorze, może lepiej to zniesie.
– A tak przy okazji, Cal, potrzebny mi samochód. Nic specjalnego, zwykł}' środek transportu. Do kogo mam się zwrócić?
– Do nikogo. Jeśli chcesz gdzieś pojechać, zawiozę cię.
Jego dobry nastrój diabli wzięli. Wstał i wyszedł z kuchni, tym samym kładąc kres dyskusji.
Nie poddawała się. Poszła za nim przez przepastny salon do gabinetu.
– Przywykłam do niezależności. Mam własne pieniądze. – Po chwili dodała złośliwie: – Nie bój się, nie będę się witała z twoimi przyjaciółmi.
– Nie będzie samochodu, pani profesor, koniec, kropka.
Odszedł, tym razem do gabinetu. Zacisnęła usta i ruszyła za nim. To śmieszne. Chyba zapomniał, że żyją w dwudziestym wieku. I że ona ma swoje pieniądze.
Zatrzymała się w progu.
– W przeciwieństwie do twoich kochanek, mam prawo jazdy.
– To powoli przestaje być śmieszne.
– Tylko że nigdy takie nie było, prawda? – popatrzyła na niego uważnie. – Czy aby na pewno chodzi ci tylko o rodziców? Może po prostu wolisz, żeby mój zaawansowany wiek i brak urody nie przyniosły ci wstydu?
– Sama nie wiesz, co mówisz. – Usiadł za biurkiem.
Nie dała się zbić z tropu.
– W niczym nie przypominam kobiety, z którą według oczekiwań koleżków miałeś się ożenić, prawda? Jestem za brzydka, za stara, mam za małe piersi. Co za wstyd dla Bombera!
Skrzyżował nogi w kostkach i oparł je na biurku.
– Skoro tak mówisz.
– Cal, nie potrzebuję twojego pozwolenia, żeby kupić samochód. Zrobię to i tak.
Posłał jej mordercze spojrzenie.
– Akurat.
Rozdział jedenasty
Rodzice Cala mieszkali w górzystej dzielnicy, wśród starych drzew i wiekowych domów. Wokół skrzynek pocztowych wiły się pędy dzikiego wina, gołe jeszcze altanki czekały na pnące róże.
Dom Bonnerów stał na szczycie wzgórza porosłego bluszczem i rododendronami. Był to uroczy, bezpretensjonalny budynek o kremowych ścianach i jasnozielonym dachu z hiszpańskich dachówek. Cal podjechał do samej werandy, wysiadł i przytrzymał Jane drzwi.
Zatrzymał wzrok na jej nogach. Nie skomentował miękkiej spódnicy z brązowej tafty, choć chyba podwinęła ją w talii, bo odsłaniała dobre kilka centymetrów smukłych ud. Jane przemknęło przez myśl, że w jego oczach nogi trzydziestoczteroletniej belferki nie mogą się równać ze szczupłymi nóżkami wygimnastykowanych dwudziestolatek, jednak błysk uznania zdawał się temu przeczyć.
Nie pamiętała, kiedy ostatnio była równie zagubiona. Ostatniej nocy wzbudził w niej całą gamę sprzecznych uczuć. W kuchni poczuła silną więź, prawie wspólnotę. Do tego dochodził gniew, śmiech i pożądanie. Obecnie to ostatnie najbardziej ją niepokoiło.
– Podobają mi się twoje włosy – oznajmił.
Rozpuściła je, co więcej, zostawiła w domu okulary i umalowała się znacznie staranniej niż zazwyczaj. Gdy błądził wzrokiem po jej ciele, wydawało jej się, że podoba mu się znacznie więcej niż tylko włosy. Dopóki się nie skrzywił.
– Żadnych bzdur dzisiaj, jasne?
– Jak słońce. – Specjalnie chciała go zdenerwować, żeby wreszcie nie myśleć o ostatnim wieczorze. – A może przykryjesz mnie marynarką, żeby sąsiedzi przypadkiem czegoś nie zauważyli? Zresztą, co ja mówię! Jeśli mnie zobaczą, powiemy, że jestem matką twojej żony.
Złapał ją za ramię i pociągnął do drzwi.
– Pewnego dnia zalepię ci buzię taśmą klejącą.
– Niemożliwe. Nie dożyjesz tej chwili. Widziałam w garażu elektryczny sekator.
– Więc cię zwiążę, zamknę w szafie i dorzucę tuzin wygłodzonych szczurów.
Uniosła brew.
– Brawo.
Bąknął coś niezrozumiale i otworzył drzwi.
– Tu jesteśmy – dobiegło ich wołanie Lynn.
Cal wprowadził ją do pięknie urządzonego salonu, utrzymanego w różnych odcieniach bieli, z nielicznymi akcentami w kolorze brzoskwini i zielonego groszku. Jane nie miała czasu, by podziwiać wystrój wnętrza, jej uwagę przykuł bowiem najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała.
– Jane, to mój brat, Ethan.
Podszedł do niej, podał rękę, popatrzył ciepłymi niebieskimi oczami.
– Witaj, Jane. W końcu się poznaliśmy.
Czuła, jak topnieje jej rezerwa, co zaskoczyło ją tak bardzo, że z trudem skinęła głową. Jakim cudem ten delikatny, wrażliwy młody człowiek o subtelnych rysach może być rodzonym bratem Cala? Patrząc mu w oczy poczuła się tak samo, jak czasami, gdy patrzyła na zdjęcie Matki Teresy z Kalkuty albo fotografię noworodka. Złapała się na tym, iż dyskretnie zerka na Cala, jakby chcąc się upewnić, że na pewno niczego nie przeoczyła.
Wzruszył ramionami.
– Nie patrz tak na mnie. Nikt tego nie pojmuje.
– Podejrzewamy, że go podmienili. – Lynn wstała z fotela. – Cała rodzina się za niego wstydzi. Bóg jeden wie, jak długie są listy naszych grzechów, ale przy nim wyglądamy na gorszych niż jesteśmy.
– Nie bez powodu. – Ethan patrzył na Jane ze śmiertelną powagą. – To wszystko pomioty szatana.
Jane zdążyła już przywyknąć do nietypowego poczucia humoru rodziny Bonnerów.
– A ty zapewne dla sportu napadasz bezbronne staruszki. Ethan parsknął śmiechem i zwrócił się do brata: