Słysząc warkot silnika, powtórzył to jeszcze raz.
Nie odejdzie od niego. Nie mogłaby.
Lynn z trudem oddychała, jakby niewidzialna ręka ściskała ją za gardło. Jechała wąską krętą szosą najbardziej zdradliwym, niebezpiecznym odcinkiem, znała ją jednak jak własną kieszeń, toteż kierowała samochodem pewnie, nawet łzy jej nie powstrzymywały. Wiedziała, czego chciał: żeby po raz kolejny otworzyła serce i krwawiła z miłości, jak kiedyś. Krwawiła z miłości, której nigdy nie odwzajemnił.
Zaczerpnęła tchu i przypomniała sobie, że dostała nauczkę jeszcze jako dziecko. Miała wówczas szesnaście łat, była naiwna, wierzyła święcie, że miłość wystarczy, by pokonali dzielące ich bariery. Tylko że naiwność się skończyła. Było to dwa tygodnie po tym, jak powiedziała Jimowi, że spodziewa się Gabe'a. Cal miał wtedy jedenaście miesięcy.
Powinna była się tego spodziewać, ale nic nie zauważyła. Kiedy mu mówiła, że jest w ciąży, tryskała radością, choć Cal miał niecały roczek i nadal z trudem wiązali koniec z końcem. Jim siedział jak wryty, a ona paplała radośnie:
– Pomyśl tylko, Jim! Jeszcze jedne dzieciaczek! Może dziewczynka? Damy jej Rose albo Sharon. Jezu, jakbym chciała córeczkę! Ale chłopiec byłby lepszy, Cal miałby kolegę do zabawy.
Nie ruszył się. Ogarnęły ją obawy.
– Wiem, będzie nam ciężko, ale zobacz, moje ciasteczka dobrze się sprzedają, a Cal jest taki kochany. I będziemy na przyszłość uważać, żeby już więcej nie… Powiedz, że się cieszysz, Jim. Błagam.
Milczał, a potem wyszedł, zostawiając ją samą i przerażoną. W ciemności czekała na jego powrót. Nie odezwał się, tylko zaciągnął ją do łóżka i kochał z takim zapałem, że zapomniała o obawach.
Dwa tygodnie później, gdy Jim był na wykładach, odwiedziła ją teściowa. Mildred Bonner oznajmiła, że Jim jej nie kocha i chce rozwodu. Miał jej o tym powiedzieć tego dnia, gdy poinformowała go o ciąży i teraz honor nie pozwala mu jej zostawić. Mildred uważa, że jeśli Lynn naprawdę go kocha, powinna pozwolić mu odejść.
Lynn nie uwierzyła. Jim nie zrobiłby tego. Kochają. Przecież ma tego dowody co noc.
Tego wieczora opowiedziała mu o niespodziewanej wizycie. Myślała, że potraktuje to jako kawał. Myliła się.
– Nie ma o czym rozmawiać – stwierdził. – Jesteś znowu w ciąży, więc nigdzie nie odejdę.
Bajkowy świat jej marzeń legł w gruzach. Więc to tylko złudzenia? To, że lubi chodzić z nią do łóżka, nie znaczy, że ją kocha? Jak mogła być taka głupia? On jest z Bonnerów, a ona z Glide'ów.
Dwa dni później jego matka odwiedziła ją ponownie. Domagała się, by Lynn zwróciła jej synowi wolność. Lynn jest niewykształcona, prosta, przynosi mu wstyd! Tylko zmarnuje mu życie.
Mildred miała rację, ale Lynn wiedziała, że nie może pozwolić Jimowi odejść, choć bardzo go kocha. Nie chodziło tu o nią; dzieci muszą mieć ojca.
Nie wiadomo skąd czerpała odwagę, by stawić czoło jego matce.
– Skoro nie jestem dla niego dość dobra, weź mnie pani naucz, jaka mam być, bo ani ja, ani moje dzieci się stąd nie ruszymy.
Nie nastąpiło to od razu, ale z czasem zawarły pokój. Słuchała Mildred Bonner we wszystkim: jak mówić, jak chodzić, co gotować. Mildred uznała, że Amber to imię białej hołoty i kazała jej przedstawiać się jako Lynn.
Cal bawił się u jej stóp, a ona pochłaniała książki z listy lektur Jima. Umówiła się z inną młodą matką, że będą na zmianę pilnowały dzieci, i wymykała się na wykłady do co bardziej zatoczonych sal. Tam jej poetycka dusza chłonęła literaturę, sztukę i historię.
Gabe przyszedł na świat i rodzice Jima zmiękli na tyle, że wzięli na siebie koszty jego edukacji. Nadal było im ciężko, ale ich położenie nie było już rozpaczliwe. Mildred nalegała, by się przeprowadzili do lepszego mieszkania, które umeblowała rodzinnymi zabytkami Bonnerów.
Transformacja Lynn następowała tak powoli i niepostrzeżenie, że nie wiedziała nawet, czy Jim ją zauważył. Nadal kochał się z nią prawie co noc. Nie szeptała mu już nic do ucha, nie śmiała się, nie żartowała, ale chyba tego nie widział. Także poza sypialnią okazywała coraz większą rezerwę, co spotykało się z jego uznaniem. Z czasem nauczyła się ukrywać miłość do męża na tyle głęboko, żeby nikomu nie przyniosła wstydu.
Po college'u nadeszły koszmarne łata studiów medycznych. Zajmowała się chłopcami i ciągle pracowała nad sobą. Kiedy Jim zakończył staż, wrócili do Salvation. Przejął praktykę po ojcu.
Mijały lata. Znalazła ukojenie w synach, pracy społecznej i umiłowaniu sztuki. Prowadzili z Jimem osobne życie, a przecież był wobec niej niezmiennie troskliwy. Łączyła ich także namiętność w sypialni. Z czasem chłopcy wyprowadzili się z domu i Lynn odnalazła spokój. Kochała męża całym sercem, ale nie miała do niego pretensji, że nie odwzajemnia jej uczucia.
Potem Jamie i Cherry zginęli i Jim Bonner się załamał.
W ciągu minionych miesięcy ranił ją dotkliwie. Czasami obawiała się, że chce ją zamęczyć. Bolała ją taka niesprawiedliwość. Stała się taka, jak chciał, tyle że teraz już tego nie pragnął. Chciał czegoś, czego już nie umie mu dać.
Rozdział dwunasty
Annie zadzwoniła do Jane przed ósmą w poniedziałkowy ranek i oznajmiła, że na razie nie ma ochoty na pracę w ogrodzie, zresztą jej zdaniem nowożeńcy mają chyba coś lepszego do roboty niż zawracanie głowy biednej staruszce.
Jane z uśmiechem odłożyła słuchawkę i skupiła się na gotowaniu owsianki. Jeśli w wieku Annie będzie równie żywotna i energiczna, podziękuje Opatrzności.
– Kto dzwonił?
Podskoczyła i upuściła łyżkę słysząc głos Cala. Miał na sobie dżinsy i rozpiętą flanelową koszulę. Był rozczochrany i na bosaka.
– Nie strasz mnie! – Wmawiała sobie, że nieoczekiwane bicie serca to przerażenie, a nie reakcja na jego widok.
– Nie straszę, tylko cichutko chodzę.
– Nie rób tego więcej.
– Marudny z ciebie doktorek.
– Doktorek?
– No, doktorek. My, głupki, tak o was myślimy.
Porwała czystą łyżkę, zamieszała owsiankę.
– A my, doktorki, mówimy o was głupki, co świadczy o naszej wybitnej inteligencji.
Zachichotał. Co on tu właściwie robi? Zazwyczaj nie było go w domu, gdy schodziła na śniadanie. W zeszłym tygodniu, kiedy jeździli do Annie, też jadali osobno. Cały czas siedział w gabinecie.
– Kto dzwonił? – powtórzył.
– Annie. Nie chce, żebyśmy jej dzisiaj zawracali głowę.
– I dobrze.
Wszedł do spiżarni. Po chwili wynurzył się niosąc jedno z licznych opakowań płatków owocowych, torbę chipsów ziemniaczanych i garść batoników. Obserwowała, jak sypie płatki do miski, podchodzi do lodówki, wyjmuje mleko.
– Jak na syna lekarza, odżywiasz się katastrofalnie.
– Podczas wakacji jem co chcę. – Znalazł łyżkę, przysiadł na wysokim barowym stołku i pochylił się nad miską.
Z trudem oderwała wzrok od jego wąskich stóp.
– Gotuję owsiankę. Może zjesz troszeczkę, zamiast tego świństwa?
– Gwoli ścisłości, to nie żadne świństwo. Tak się składa, że płatki owocowe to efekt wieloletnich badań.
– Na pudełku jest trędowaty!
– Śliczny chłopaczek. – Wymachiwał łyżką w jej stronę. – A wiesz, co jest najlepsze? Płatki owocowe.
– Owocowe?
– Nie wiem, kto wpadł na pomysł, by farbować płatki i nadawać im smaki owocowe, ale facet był geniuszem. W moim kontrakcie jest napisane, że drużyna Gwiazd gwarantuje mi płatki owocowe.
– Fascynujące. Rozmawiam z facetem, który ukończył studia summa cum laude, a mogłabym przysiąc, że towarzyszy mi kretyn.