Выбрать главу

Wiedziała jednak, że nie on ponosi winę, tylko ona. To ona wszystko zaczęła. Nie przypuszczała tylko, że zło dotknie tyle osób.

Otarła oczy wierzchem dłoni, ale i tak niewiele widziała. Jadąc krętą szosą rozmyślała o efekcie motylim. Teoria ta zaprzątała umysły fizyków zajmujących się teorią chaosu. Według niej coś tak drobnego i nieistotnego jak motyl trzepocący skrzydłami w Singapurze wpływał, koniec końców, na zmianę pogody w Denver. Efekt motyli to także lekcja moralności. Pamiętała, jak sama to powiedziała swoim trzecioklasistom: każdy dobry uczynek, choćby najmniejszy, będzie się mnożył i rozrastał, aż cały świat stanie się lepszy.

Jej czyn też pociągnął takie skutki, tyle że w odwrotną stronę. Jej egoizm powodował cierpienie niewinnych ludzi. A końca nawet nie widać. Szkoda jest coraz większa, efekt motyli się potęguje. Skrzywdziła Cala, jego rodziców i, co najgorsze, własne dziecko.

Była zbyt wzburzona, by pracować, więc pojechała do miasteczka, do drogerii. Po wyjściu ze sklepu usłyszała znajomy głos:

– Cześć, ślicznotko. Modliłaś się za mnie?

Odwróciła się na pięcie i napotkała kpiące spojrzenie zielonych oczu. Z całkowicie niezrozumiałych powodów jej humor poprawił się odrobinę. -Witam, panie Tucker. Nie spodziewałam się pana.

– Mów mi Kevin, dobrze? A jeszcze lepiej mów „skarbie", a staruszka ze złości krew zaleje.

Uśmiechnęła się. Przywodził jej na myśl golden retrievera: ładny, nadgorliwy, pełen energii i pewności siebie.

– Niech zgadnę: przybyłeś do Salvation, żeby grać Calowi na nerwach.

– Ja? Niby dlaczego? Kocham staruszka.

– Jeśli ktoś nie utrze ci nosa w najbliższej przyszłości, nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Musisz wiedzieć, gdzie twoje miejsce.

– Moje miejsce jest na ławce rezerwowej, i wcale mi się to nie podoba.

– Wyobrażam sobie.

– Słuchaj Jane… mogę tak do ciebie mówić, prawda? Dlaczego właściwie jeździsz takim gruchotem? Myślałem, że takie wraki mają zakaz wjazdu na szosę. Czyj to wóz?

Otworzyła drzwiczki escorta, wstawiła siatkę z zakupami.

– Mój. I nie waż się tak o nim mówić, ranisz jego uczucia.

– To nie twój samochód. Bomber za skarby świata nie pozwoliłby ci jeździć takim trupem. Chodź, zapraszam cię na lunch do „Mountaineer". To najlepsza knajpa w mieście.

Złapał ją za ramię. Ledwie się obejrzała, zaprowadził ją za róg, do niewielkiego, schludnego budynku. Skromny drewniany szyld informował, iż jest to klub, o którym tyle słyszała. Kevinowi usta się nie zamykały przez cały czas.

– Wiesz, że tu panuje prohibicja? Nie ma barów. „Mountaineer" to klub butelkowy, tak zdaje się go nazywają. Musiałem wykupić kartę członkowską, żeby móc wejść do środka. Nie wydaje ci się, że to pic na wodę? Żeby pić, musisz mieć kartę członkowską.

Weszli po schodkach, minęli drewniany ganek i zatrzymali się przy młodej kobiecie, która z poważną miną przeglądała kartę dań.

– Witaj, skarbie, prosimy stolik na dwie osoby. W jakimś przytulnym kąciku. – Kevin machnął kartą członkowską.

Hostessa uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Ruszyli za nią. Jane rozglądała się uważnie. Weszli do niedużego pomieszczenia, kiedyś zapewne saloniku, dzisiaj sali restauracyjnej. Znajdowało się tam sześć stolików -wszystkie wolne. Po pokonaniu dwóch stopni znaleźli się na dawnej werandzie. Na bocznej ścianie królował kominek, naprzeciw niego bar. W tle rozbrzmiewały dźwięki muzyki country. Przy małych stoliczkach i na wysokich barowych stołkach siedzieli miejscowi i z apetytem zajadali obiad. Hostessa posadziła ich niedaleko kominka.

Jane nigdy nie przepadała za barami, musiała jednak przyznać, że ten jest bardzo przytulny. Na ścianach wisiały stare plakaty reklamowe, wzbudzające nostalgię, pożółkłe wycinki z gazet i rozmaite pamiątki związane z futbolem, między innymi złoto-granatowa koszulka Gwiazd z numerem osiemnaście. Obok koszulki zaś widniała kolekcja oprawionych zdjęć z magazynów sportowych – na wszystkich dostrzegła swojego męża.

Kevin ledwie rzucił na nie okiem. Odsunął jej krzesło.

– Jedzenie co prawda jest znakomite, ale widok może każdemu odebrać apetyt.

– Gdybyś nie chciał takich widoków, nie przyjechałbyś do Salvation. Prychnął pogardliwie.

– Cała populacja miasteczka przeszła pranie mózgu.

– Daj spokój, Kevin.

– Powinienem był się spodziewać, że będziesz trzymała jego stronę. Rozbawiła ją jego zmartwiona mina.

– Jestem jego żoną! Czego się spodziewałeś?

– No i co z tego? Podobno jesteś genialna. Liczyłem, że również sprawiedliwa.

Przybycie kelnerki uratowało ją od odpowiedzi. Kelnerka wręcz pochłaniała Kevina wzrokiem, on jednak niczego nie zauważył, do tego stopnia zaabsorbowała go karta dań.

– Weźmiemy hamburgery, frytki i piwo.

– Doskonale.

– I sałatkę z białej kapusty.

Jane z trudem powstrzymała się, by nie przewrócić oczami, słysząc jego despotyczne zamówienie.

– Dla mnie proszę sałatkę, bez bekonu, z serem i sosem, i odtłuszczone mleko.

Kevin skrzywił się zabawnie.

– Żartujesz chyba!

– To jedzenie na umysł.

– Jak chcesz.

Kelnerka odeszła. Jane słuchała monologu na jeden temat: Kevin Tucker. Poczekała, aż podano im jedzenie, po czym przeszła do rzeczy.

– O co ci chodzi?

– Jak to?

– Czemu przyjechałeś do Salvation?

– Ładnie tu.

– Ładnie jest w wielu miejscach. – Świdrowała go najsurowszym belferskim wzrokiem. – Kevin, zostaw te frytki i wytłumacz mi, co cię tu sprowadza. – Nagle do niej dotarło, że chce chronić Cala. Dziwne, zwłaszcza że ciągle jest na niego zła.

– Nic. – Wzruszył ramionami i odłożył frytki do niebieskiego plastikowego koszyczka. – Chcę się trochę zabawić, i tyle.

– Czego od niego chcesz, poza jego miejscem w drużynie?

– A czemu niby miałbym czegokolwiek od niego chcieć?

– W innym wypadku nie byłoby cię tutaj. – Machinalnie gładziła zimną szklankę. – Prędzej czy później Cal zrezygnuje i zajmiesz jego miejsce. Nie możesz po prostu jeszcze trochę poczekać?

– Powinienem już grać!

– Najwyraźniej trenerzy są innego zdania.

– To durnie!

– Zadajesz sobie wiele trudu, by uprzykrzyć mu życie. Dlaczego? Fakt, że ze sobą rywalizujecie, nie musi od razu czynić z was wrogów.

Naburmuszył się, przez co wyglądał jeszcze młodziej niż w rzeczywistości.

– Nienawidzę go.

– Gdybym nienawidziła kogoś tak bardzo jak ty Cala, starałabym się trzymać jak najdalej od niego.

– Nie rozumiesz.

– Więc mi wytłumacz.

– Ja… jest wredny i tyle.

– I?

– On… sam nie wiem. – Opuścił wzrok. Poruszył się niespokojnie. – Jest niezłym trenerem.

– Aha!

– Co to miało znaczyć?

– Nic. Tylko „aha".

– Powiedziałaś, jakby to coś znaczyło.

– Naprawdę?

– Naprawdę ci się wydaje, że chciałbym, żeby mnie szkolił, żeby w kółko wrzeszczał, że cała moja zręczność na nic, skoro nie używam przy tym mózgu? Uwierz mi, to ostatnia rzecz, na którą mam ochotę. Jestem świetny i bez jego pomocy.

Ale byłbyś lepszy, gdyby cię trenował, dodała Jane w myśli. Więc dlatego Kevin przyjechał do Salvation. Nie chodzi mu tylko o miejsce Cala w drużynie; chciałby także, by udzielał mu lekcji. Może się myli, ale jej zdaniem Kevin jest w kropce: nie ma pojęcia, jak poprosić o pomoc, nie narażając swojej dumy na szwank. Na wszelki wypadek zapisała tę informację w pamięci.

Kevin najwyraźniej palił się do zmiany tematu.