– Kiedy pan do nas przyjdzie na kolację, może opowie mi pan o swojej pracy?
– Bardzo chętnie. – Uśmiechnął się pogodnie.
Nagle zdała sobie sprawę, że nie pamięta nawet, kiedy ostatnio wyraziła szczere zainteresowanie tym, co robi mąż. Ograniczała się do zdawkowego: „Jak minął dzień?" Najwyraźniej obie strony muszą się nauczyć słuchać.
Nagle spoważniał.
– Czy mógłbym przyjść z synem?
Po niemal niezauważalnym wahaniu pokręciła przecząco głową.
– Niestety nie. Mama się na to nie zgodzi.
– Nie jest pani za stara, by słuchać matki?
– Czasami instynkt podpowiada jej, co jest właściwe. Akurat teraz to instynkt dyktuje, kogo przyjmujemy, a kogo nie.
– I mojego syna nie? Poruszyła się niespokojnie.
– Niestety nie. Wkrótce… mam nadzieję. Tak naprawdę to zależy od niego, nie od Annie.
Zacisnął usta w znajomą wąską linię.
– Nie do wiary! Zostawia pani tak ważną decyzję w rękach szalonej staruchy!
Zmusiła go, by się zatrzymał, i pocałowała w uparte usta.
– Może wcale nie jest taka szalona, jak się panu wydaje. W końcu to ona kazała mi iść z panem na spacer.
– A nie zrobiłaby pani tego?
– Nie wiem. Stanęłam teraz na rozstaju i nie chcę wybrać niewłaściwej drogi. Czasami matki wiedzą, co jest dobre dla ich córek. – Patrzyła mu w oczy. -1 dla synów.
Pokręcił głową i zrezygnowany opuścił ramiona.
– No dobrze. Poddaję się.
Z trudem powstrzymała się, by go znowu nie pocałować.
– Jadamy wcześnie, o szóstej.
– Będę na czas.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Tego wieczoru Lynn zachwalała Jane, jakby była ukochaną córką na wydaniu. Rozwodziła się nad jej zaletami, aż Jim otwierał usta ze zdumienia, a potem zostawiła ich samych w salonie, żeby wyjaśnili sobie wszelkie nieporozumienia.
Jane krajało się serce, gdy widziała podobieństwo ojca i syna. Najchętniej usiadłaby koło Jima na kanapie i wtuliła się w jego szerokie ramiona, jakże podobne do ramion Cala. Nie zrobiła tego jednak, tylko głęboko zaczerpnęła tchu i opowiedziała o wszystkim.
– Nie napisałam tego artykułu – zapewniła. – Ale to w dużej mierze prawda.
Spodziewała się krytycyzmu.
– Cóż, Ethan pewnie miałby co nieco do powiedzenia na temat wyroków bożych – stwierdził Jim.
Zaskoczył ją.
– Nie myślałam o tym.
– Kochasz Cala, prawda?
– Całym sercem. – Opuściła wzrok. – Ale to nie znaczy, że zgodzę się być nieistotnym dodatkiem do jego życia.
– Przykro mi, że wam się nie układa. On sam chyba nie ma na to wpływu. Mężczyźni w naszej rodzinie są bardzo uparci. – Poruszył się niespokojnie. – Chyba i ja mam nieczyste sumienie.
– Tak?
– Dzisiaj dzwoniłem do Sherry Vogler.
– Dzwoniłeś do mojej lekarki?
– Wiedziałem, że się nie uspokoję, dopóki nie upewnię się, że wszystko w porządku. Powiedziała, że jesteś zdrowa jak rydz, nie udało mi się jednak wydusić z niej, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Powiedziała, że skoro ty możesz poczekać, mogę i ja. – Popatrzył na nią ze skruchą. – Nie powinienem był rozmawiać z nią za twoimi plecami, ale nie chcę, żeby coś ci się stało. Gniewasz się?
Pomyślała o Cherry i Jamiem, i o swoim ojcu, któremu chyba nigdy na niej nie zależało, i zanim się obejrzała, uśmiechała się od ucha do ucha.
– Nie, nie gniewam się. Dzięki. Pokręcił głową.
– Miła z ciebie kobieta, Janie Bonner. Starucha się nie pomyliła co do ciebie.
– Wszystko słyszę! – wrzasnęła starucha z sąsiedniego pokoju.
Później, podczas bezsennej nocy na wąskim łóżku, Jane uśmiechnęła się na wspomnienie świętego oburzenia Annie. Nie było jej jednak do śmiechu, gdy myślała o tych, których utraci, gdy stąd wyjedzie: Jima, Lynn i Annie, góry, które z dnia na dzień stawały jej się bliższe, i Cala. Tylko jak można utracić coś, czego się nigdy nie miało?
Najchętniej wtuliłaby twarz w poduszkę i szlochała na cały głos, ale tylko rąbnęła w kołdrę pięścią, wyobrażając sobie, że to Cal… Gniew minął. Leżała na wznak, wpatrzona w sufit. Właściwie co ona tu robi? Czyżby podświadomie czekała, aż mąż mieni zdanie i zrozumie, że ją kocha? Dzisiejszy dzień udowodnił, że nigdy do tego nie dojdzie.
Przypomniała sobie okropną, upokarzającą chwilę, gdy po południu krzyknął, że rozwodu nie będzie. Słowa, które tak bardzo chciała usłyszeć, ale wypowiedziane w złości.
Musi spojrzeć prawdzie w oczy. Może rzeczywiście zmienił zdanie, ale zrobił to przede wszystkim z poczucia obowiązku, nie z miłości. Nie odwzajemni jej uczucia. Musi się z tym pogodzić i zacząć nowe życie. Najwyższy czas opuścić Heartache Mountain.
Wiatr się wzmagał, w pokoiku było coraz zimniej. Choć miała ciepłą kołdrę, chłód zdawał się przenikać do kości. Skuliła się w kłębek. Musi stąd wyjechać. Do końca życia będzie wdzięczna za dwa tygodnie na Heartache Mountain, ale czas wyjść z kryjówki i wziąć się do pracy.
Nieszczęśliwa, usnęła w końcu, po to tylko, by zaraz obudził ją łoskot pioruna i mokra, zimna dłoń na ustach. Nabrała tchu, by wrzasnąć, ale dłoń skutecznie kneblowała jej usta, a znajomy, niski głos szepnął jej do ucha:
– Cicho… to ja.
Natychmiast otworzyła oczy. Pochylała się nad nią ciemna postać. Wiatr i deszcz wpadały przez szeroko otwarte okno. Intruz puścił ją i zamknął okno, gdy małym domkiem wstrząsnął grzmot.
Ciągle przerażona, usiadła z trudem.
– Wynoś się!
– Cicho, bo zbudzisz Medeę i jej służkę.
– Nie waż się powiedzieć na nie złego słowa.
– Zjadłyby własne dzieci na kolację.
To okropne. Dlaczego po prostu nie zostawi jej w spokoju?
– Co tu robisz?
Wziął się pod boki i łypnął na nią gniewnie.
– Chciałem cię porwać, ale na dworze jest zimno i mokro, więc musimy poczekać.
Przysiadł na fotelu przy starej maszynie do szycia. W jego włosach i na kurtce lśniły krople deszczu. Przy świetle błyskawicy dostrzegła, że nadal jest nieogolony i mizerny, jak po południu.
– Chciałeś mnie porwać?
– Nie myślisz chyba, że pozwolę ci tu zostać z tymi wariatkami?
– Nie powinno cię obchodzić, co robię.
Puścił te słowa mimo uszu.
– Musiałem z tobą porozmawiać bez tych wampirzyc. Po pierwsze, przez pewien czas musisz się trzymać z daleka od miasteczka. Kręcą się tam reporterzy zwabieni artykułem.
Ach, więc dlatego przyszedł. Nie żeby wyznać miłość do grobowej deski, tylko żeby ostrzec przed dziennikarzami. Z trudem ukryła rozczarowanie.
– Cholerni krwiopijcy – burknął.
Usiadła wygodniej i spojrzała mu prosto w oczy:
– Nie mścij się na Jodie.
– Nie ma mowy.
– Mówię poważnie.
Kolejna błyskawica ukazała twardy błysk w jego oczach.
– Wiesz dobrze, że to ona zawiadomiła gazetę.
– Już po wszystkim, nie zrobi nic więcej, więc po co? – Podciągnęła kołdrę pod brodę. – To tak, jakbyś rozdusił mrówkę. Jest żałosna. Daj jej spokój.
– Nie leży w moim charakterze pokorne przyjmowanie ciosów i nadstawianie drugiego policzka.
Zesztywniała.
– Wiem.
– No dobrze – westchnął – dam j ej spokój. Pewnie i tak nie mamy powodów do zmartwienia. Wieczorem Kevin zwołał konferencję prasową i zapowiedział następną dla nowych grup dziennikarzy. Wyobraź sobie, że doskonale sobie z tym poradził.
– Kevin?
– Twój rycerz bez skazy. – Nie umknął jej sarkazm w jego głosie. -Wpadłem do klubu na piwo i zastałem go w otoczeniu pismaków. Powiedział im, że artykuł mówi prawdę.