Выбрать главу

— Tak więc mamy nie tylko myśli, ale również uczynek. Czy to było tylko raz?

— Tak, tylko wtedy.

— No dobrze, myślą i uczynkiem, świadomie pragnąc jeść j mięso podczas wielkiego postu. Proszę, żebyś był możliwie jak | najbardziej dokładny. Myślałem, że we właściwy sposób odbyłeś rachunek sumienia. Czy jeszcze coś?

— Mnóstwo.

Ksiądz skrzywił się. Musiał jeszcze odwiedzić kilka pustelni. Czekała go długa jazda w upale, a czuł ból w kolanach.

— Proszę, żebyś mówił najzwięźlej, jak umiesz — westchnął.

— Raz nieczystość.

— Myślą, mową czy uczynkiem?

— To ta… ten sukkub i ona…

— Sukkub? Aha, w nocy. Spałeś?

— Tak, ale…

— Czemu więc się z tego spowiadasz?

— Ze względu na to, co było potem.

— A co było potem? Po czym? Kiedy się obudziłeś?

— Tak. Nadal o niej myślałem. Od nowa sobie wszystko wyobrażałem.

— Dobrze, lubieżne myśli podsycane z rozmysłem. Żałujesz?

Co dalej?

Były to wszystko zupełnie zwykłe rzeczy, jakich wysłuchuje się w nieskończoność od kolejnych postulantów i nowicjuszy i ojcu Cherokiemu wydawało się, że brat Franciszek powinien zdobyć się przynajmniej na to, żeby raz, dwa, trzy wymienić swoje grzechy w przejrzyście uporządkowany sposób, bez popędzania i ciągnięcia za język. Miało się wrażenie, że Franciszkowi z trudem przychodzi ująć w słowa to, co chce powiedzieć. Ksiądz czekał.

— Wydaje mi się, że zstąpiło na mnie, ojcze, powołanie, ale… — Franciszek zwilżył spękane wargi i wpatrywał się w jakiegoś robaka na skale.

— Doprawdy? — Głos Cherokiego był bezbarwny.

— Tak. Tak myślę, czy jednak byłoby grzechem, ojcze, że kiedy pierwszy raz na mnie spłynęło, myślałem dosyć pogardliwie o odręcznym piśmie?

Cheroki zamrugał. Odręczne pismo? Powołanie? Co to za pytania…? Przez chwilę studiował pełen powagi wyraz twarzy nowicjusza, a następnie zmarszczył brwi.

— Czy przekazywaliście sobie jakieś listy z bratem Alfredem? — spytał złowieszczo.

— Och nie, ojcze.

— O czyim więc piśmie opowiadasz?

— Błogosławionego Leibowitza.

Cheroki popadł w zamyślenie. Czy w zbiorze starych dokumentów opactwa przetrwał jakiś tekst zapisany ręką założyciela zakonu? Jakaś kopia oryginału? Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że owszem, zachowały się jakieś strzępy, przezornie przetrzymywane pod kluczem.

— Czy masz na myśli coś, co wydarzyło się w opactwie?

Zanim tutaj przybyłeś?

— Nie, ojcze. To się zdarzyło właśnie tutaj… — Skinął głową w lewą stronę. — Trzy sterty dalej, koło wysokiego kaktusa.

— Powiadasz, że wiąże się to z twoim powołaniem?

— Tttak, ale…

— Oczywiście — rzekł ostro Cheroki — nie próbujesz mi wmówić, że otrzymałeś od błogosławionego Leibowitza, który wszak nie żyje, bagatelka, od sześciuset lat, odręcznie napisane zaproszenie do przyjęcia uroczystych ślubów? A ty, hmmm… użaliłeś się nad jego charakterem pisma? Wybacz, ale takie właśnie miałem wrażenie.

— No, chodzi właśnie o coś w tym rodzaju, ojcze.

Cheroki coś zabełkotał. Zaniepokojony brat Franciszek wydobył z rękawa skrawek papieru i podał go kapłanowi. Papier był łamliwy wskutek upływu czasu i poplamiony. Atrament wyblakł.

— „Funt pastrami — przeczytał ojciec Cheroki, potykając się przy niektórych niezwykłych słowach — kraut w puszce, sześć bajgiełek — przynieść do domu dla Emmy”. — Przez kilka sekund przyglądał się uważnie bratu Franciszkowi. — Kto to napisał?

Franciszek odpowiedział.

Cheroki zastanowił się znowu.

— Jest rzeczą niemożliwą, żebyś w tym stanie mógł się należycie wyspowiadać. I byłoby z mojej strony niewłaściwe, gdybym udzielił ci rozgrzeszenia, kiedy nie jesteś przy zdrowych zmysłach. — Widząc, że Franciszek drgnął, kapłan dotknął uspokajająco jego ramienia. — Nie martw się, synu, pomówimy o tym, kiedy poczujesz się lepiej. Wtedy wysłucham twojej spowiedzi. Teraz zaś… — Spojrzał nerwowo na puszkę z Eucharystią. — Chcę, byś zabrał swoje rzeczy i natychmiast wrócił do opactwa.

— Ale, ojcze, ja…

— To rozkaz — oznajmił ksiądz bezbarwnym głosem — masz wrócić natychmiast do opactwa.

— Tttak, ojcze.

— Nie udzielę ci rozgrzeszenia, ale możesz odmówić porządny akt skruchy i tak czy owak ofiarować dwie dziesiątki różańca. Czy pragniesz mojego błogosławieństwa?

Nowicjusz skinął głową, powstrzymując łzy. Kapłan pobłogosławił go, wstał, przyklęknął przed Sakramentem, okrył złote naczynie i przypiął je do łańcucha zawieszonego na szyi. Schował do kieszeni świecę, złożył stolik i umocował go rzemieniami za siodłem. Obdarzył Franciszka ostatnim uroczystym skinieniem, a następnie dosiadł wierzchowca i ruszył na dalszy objazd wielkopostnych pustelni. Franciszek siedział na gorącym piasku i płakał.

Wszystko byłoby proste, gdyby mógł zaprowadzić księdza do krypty i pokazać mu starożytne pomieszczenie, gdyby mógł rozłożyć skrzynkę i pokazać całą jej zawartość, a także znak, jaki pielgrzym zrobił na skale. Ale kapłan miał ze sobą Eucharystię i nie można go było skłaniać do tego, by zsuwał się na czworakach do wypełnionego gruzem podziemia albo szperał w zawartości starego pudła i wchodził w dyskusje na temat archeologii. Franciszek wiedział dobrze, co robi. Wizyta miała z natury rzeczy charakter uroczysty, dopóki Cheroki nosi przy sobie puszkę z chociaż jedną Hostią, ale kiedy puszka opustoszeje, będzie można odbyć z nim rozmowę bez żadnych ceremonii. Nie mógł mieć żalu o to, że ojciec Cheroki pochopnie doszedł do wniosku, iż brat Franciszek postradał zmysły. Był nieco oszołomiony od słońca i trochę się jąkał. Nie raz okazywało się, że jakiś nowicjusz, który wrócił z czuwania, jest niespełna zmysłów.

Nie ma wyjścia, trzeba posłusznie wrócić do opactwa.

Raz jeszcze zajrzał do schronu, żeby przekonać się, że wszystko zdarzyło się naprawdę, a potem poszedł po skrzynkę. Zanim pozbierał do niej rozsypane rzeczy i przygotował się do wyruszenia, zobaczył na południowym wschodzie obłoczek kurzu świadczący, że zaraz dotrze tu z opactwa zaopatrzenie w wodę i kukurydzę. Postanowił zaczekać.

Ujrzał trzy osiołki i mnicha wyłaniającego się z obłoku kurzu. Osioł idący na przedzie uginał się pod ciężarem brata Finga. Pomimo opuszczonego kaptura Franciszek po zgarbionych ramionach i długich włochatych goleniach, które zwieszały się po obu stronach osła, tak że sandały jeźdźca prawie wlokły się po ziemi, poznał pomocnika kucharza. Zwierzęta podążające z tyłu obładowane były małymi workami z kukurydzą i bukłakami z wodą.

— Maluś-maluś, świnki! — wołał Fingo, przykładając do ust dłonie zwinięte w kształt torebki, tak że okrzyk przyzywający do koryta niósł się daleko wśród ruin; jakby mnich nie widział Franciszka czekającego przy ścieżce. — Maluś-maluś! O, jesteś, Franciszku! Myślałem, że to góra kości. Widzę, że musimy trochę cię utuczyć dla wilków. Zapraszam na niedzielne pomyje. Jak się żyje pustelnikowi? Myślisz, że polubisz ten sposób życia? Uwaga, tylko jeden bukłak i jeden worek kukurydzy. I bacz na kopyta Malicji. Jest w okresie rui i tylko figle jej w głowie. Kopnęła właśnie Alfreda, trzask, prosto w kolano. Ostrożnie! — Brat Fingo odgarnął kaptur do tyłu i zarechotał, patrząc, jak nowicjusz i Malicja starają się zająć jak najkorzystniejszą pozycję.

Fingo był bez wątpienia najbrzydszym z żyjących ludzi, a kiedy się śmiał, rozległa panorama różowych dziąseł i ogromnych zębów stosownej barwy niewiele przydawała mu powabu. Był poczciwy, a takiego kogoś trudno nazwać potworem. Stanowił typ genetyczny dosyć pospolity w Minnesocie, skąd pochodził. Zmiany polegały na łysinie oraz bardzo nierównym rozkładzie melaniny, tak że gruzłowata powłoka cielesna mnicha była mozaiką krwistej czerwieni i czekoladowych placów na białym tle. Jednak niezmiennie dobry humor tak kompensował wygląd, że po kilku minutach przestawało się dostrzegać całą brzydotę, a po dłuższej znajomości plamy na ciele brata Finga wydawały się czymś równie zwyczajnym, jak na srokatym kucyku. To, co mogłoby wydać się odrażające, gdyby był ponury, stawało się prawie ozdobą jak szminka u błazna, którego wita radosny śmiech. Fingo został przydzielony do kuchni za karę i prawdopodobnie czasowo. Umiał rzeźbić w drewnie i normalnie pracował w warsztacie stolarskim. Ponieważ jednak wskutek jego uporu doszło do incydentu w związku z figurą świętego Leibowitza, którą pozwolono mu wyrzeźbić, opat przeniósł go do kuchni, aż do chwili, kiedy okaże się, iż praktykowanie pokory nie jest mu obce. Przez ten czas nie dokończona figura błogosławionego czekała w warsztacie.