Franciszek patrzył przez chwilę z miną wyrażającą zakłopotanie, a potem znowu potrząsnął głową.
— Och nie, panie mój i opacie. Jestem pewny, że nie. Błogosławiony męczennik nigdy by czegoś takiego nie zrobił.
— Czego takiego by nie zrobił?
— Nie ścigałby nikogo i nie próbował uderzyć go kijem, który miał na końcu nabity gwóźdź.
Opat otarł dłonią usta, żeby ukryć mimowolny uśmiech. Udało mu się po chwili przybrać wyraz twarzy świadczący o zamyśleniu.
— Och, o tym też nie wiedziałem. Ścigał ciebie, prawda? Tak myślałem. Czy o tym też opowiedziałeś swoim kolegom z nowicjatu? Tak, prawda? A widzisz, oni jednak nie pomyśleli, że to wyklucza możliwość, iżby mogło chodzić o błogosławionego we własnej osobie. Otóż wątpię, by znalazło się dużo osób, które błogosławiony ścigałby z kijem, ale… — przerwał, bo nie był w stanie powstrzymać śmiechu na widok twarzy nowicjusza. — No dobrze, synu… ale, jak myślisz, kim on mógł być?
— Pomyślałem, wielebny ojcze, że może to pielgrzym pragnący odwiedzić nasze sanktuarium.
— Nie jest to jeszcze sanktuarium i nie powinieneś używać takiego określenia. Zresztą on go bynajmniej nie użył. I nie przekroczył naszej bramy, chyba że strażnik usnął. A nowicjusz, który pełnił straż, zaprzecza, iżby spał, aczkolwiek przyznaje, że był owego dnia senny. Co ty na to?
— Jeśli można, wielebny ojcze, to ja też parę razy pełniłem straż.
— No i?
— W słoneczny dzień wszystko zamiera poza sępami i po kilku godzinach zaczyna się patrzeć na sępy.
— Patrzyłeś na sępy, czyż nie tak? Jak więc miałbyś patrzeć na szlak?
— A kiedy patrzy się zbyt długo na niebo, popada się w odrętwienie, nie zasypia się do końca, ale jest tak, jakby człowiek był całkowicie pochłonięty tym patrzeniem.
— I to właśnie robisz, kiedy jesteś strażnikiem? — mruknął opat.
— Nie zawsze, chciałem powiedzieć, wielebny ojcze, gdybym zawsze to robił, nawet bym o tym nie wiedział. Chyba nie. Brat Je… to znaczy brat, którego kiedyś zmieniałem, właśnie był w takim stanie. Nawet nie wiedział, że nadszedł czas zmiany straży. Siedział na wieży, patrzył w niebo z otwartymi ustami. Jakby drzemał.
— Więc to tak! Wpadasz w odrętwienie, a tu nadciąga oddział pogańskich wojowników z Utah, zabija kilku ogrodników, niszczy system nawadniający, niszczy nasze zbiory i zasypuje studnię kamieniami, zanim zaczniemy się bronić. Dlaczego tak patrzysz… och, zapomniałem… urodziłeś się w Utah i dopiero po jakimś czasie uciekłeś. Wszystko jedno. Może masz trochę racji z tym pełnieniem straży… to znaczy z tym, że mógł nie zobaczyć starca. Czy jesteś pewny, że był to zwyczajny starzec… nic więcej? Nie anioł? Nie błogosławiony?
Zamyślone spojrzenie nowicjusza wzniosło się do sufitu, a następnie opuściło czym prędzej na twarz zwierzchnika.
— Czy aniołowie lub święci rzucają cień?
— No tak… to znaczy nie. To znaczy… skąd mam wiedzieć! On jednak rzucał cień, czy nie tak?
— No… był to taki mały cień, że ledwie go widziałem.
— Co?
— Bo było prawie południe.
— Głupcze! Nie pytam cię, kim on był twoim zdaniem. Wiem doskonale, kim był, jeśli go w ogóle widziałeś. — Opat Arkos grzmotnął kilkakrotnie pięścią w stół, żeby podkreślić swoje słowa. — Chcę wiedzieć, czy ty… Ty…! jesteś pewny ponad wszelką wątpliwość, że był to zwykły człowiek?!
Ten sposób wypytywania był dla brata Franciszka nie do pojęcia. W jego umyśle nie istniała precyzyjnie wykreślona granica między porządkiem przyrodzonym a nadprzyrodzonym, lecz raczej jakaś pośrednia strefa wypełniona półmrokiem. Niektóre rzeczy były wyraźnie naturalne, a niektóre wyraźnie nadnaturalne, ale między tymi skrajnymi przypadkami rozciągał się obszar zamętu (w jego głowie), gdzie rzeczy uczynione ze zwykłej ziemi, powietrza, ognia lub wody miały tendencję do zachowywania się w sposób niepokojący, zupełnie jakby były nie z tego świata. W przypadku brata Franciszka w tym obszarze mieściło się wszystko, co wiedział, ale czego nie pojmował. I nigdy nie był „pewny ponad wszelką wątpliwość”, czy właściwie rozumiał różne rzeczy, a tego przecież żądał od niego opat. Tak więc już przez samo postawienie pytania opat Arkos mimo woli wepchnął pielgrzyma do strefy półmroku, umieścił go w tej samej perspektywie, w której starzec pojawił się po raz pierwszy, w postaci beznogiego czarnego prążka wyłaniającego się z mgły nad jeziorem rozpalonego powietrza, w tej samej perspektywie, do jakiej świat nowicjusza skurczył się na moment tak, że mieścił tylko dłoń podsuwającą mu kawałek jadła. Gdyby jakaś istota nadludzka postanowiła przybrać postać ludzką, jakże on, brat Franciszek, mógłby przeniknąć przez to przebranie albo choćby podejrzewać, że ma do czynienia z przebraniem? Jeśliby taka istota nie życzyła sobie, żeby ją podejrzewano, czyż zapomniałaby o rzucaniu cienia, zostawieniu śladów stóp, jedzeniu chleba i sera? Czyż nie mogła żuć ziół, splunąć na jaszczurkę i pamiętać o tym, by naśladować zachowanie się śmiertelników, którzy zapomną o włożeniu sandałów i staną bosą stopą na rozpalonej ziemi? Franciszka nie nauczono, jak oceniać rozum i pomysłowość piekielnych albo niebiańskich istot ani jak wyznaczać granice ich umiejętnościom komedianckim, aczkolwiek przypuszczał, że tego rodzaju istoty są albo piekielnie, albo niebiańsko mądre. Opat, stawiając pytanie, z góry określił naturę odpowiedzi, jakiej udzieli brat Franciszek, a mianowicie, będzie ona powtórzeniem pytania, którego Franciszek przedtem sobie nie zadawał.
— No więc, chłopcze?
— Panie mój i opacie, nie przypuszczasz chyba, że mógłby to być…
— Proszę, byś nie wyrażał przypuszczeń. Proszę, byś był po prostu pewny swego. Był czy nie był zwykłą istotą z krwi i kości?
Pytanie budziło lęk. To, że padło z ust jego zwierzchnika, opata, i przez to nabrało majestatu, budziło lęk tym większy, aczkolwiek nowicjusz doskonale pojmował, iż ów zwierzchnik, zadając je, pragnął usłyszeć określoną odpowiedź. I to pragnął z całego serca. Skoro tak, pytanie musi być ważne. A skoro pytanie jest takie ważne dla opata, tym ważniejsze musi być dla Franciszka, który nie śmiał popełnić błędu.
— Ja… ja myślę, że był istotą z krwi i kości, wielebny ojcze, ale niezupełnie zwykłą. W pewnym sensie raczej niezwykłą.
— W jakim sensie? — spytał surowo opat Arkos.
— Na przykład… jak prosto umiał pluć. I wydaje mi się, że umiał czytać.
Opat zamknął oczy i z widoczną desperacją potarł skronie. Jakże łatwo byłoby powiedzieć po prostu chłopcu, że pielgrzym był starym włóczęgą i rozkazać mu, żeby nie ważył się twierdzić czegoś innego. Skoro jednak pokazał mu, że w ogóle możliwe jest zadawanie sobie pytań w tej sprawie, taki rozkaz tracił od samego początku skuteczność. Jeśli można rozkazywać myślom, to tylko w tej mierze, w jakiej zachodzi zgodność z tym, co podsuwa rozum. Jeśli wydaje się im inny rozkaz, nie posłuchają. Jako mądry zwierzchnik opat Arkos nie wydawał rozkazów nadaremnie, kiedy możliwe było nieposłuszeństwo, a wymuszenie posłuszeństwa — niemożliwe. Lepiej spojrzeć na sprawę inaczej, niż podejmować jakieś jałowe poczynania. Zadał pytanie, na które sam nie umiałby odpowiedzieć rozumowo, jako że nigdy starca nie widział, i przez to stracił prawo do wymagania odpowiedzi.
— Wynoś się — rzekł wreszcie, nie otwierając oczu.
5
Cokolwiek zbity z tropu poruszeniem w opactwie, brat Franciszek wrócił jeszcze tego samego dnia na pustynię, żeby dopełnić swojego wielkopostnego czuwania w dosyć żałosnej samotności. Spodziewał się, że w związku z wykopaliskami zapanuje jakieś podniecenie, ale zaskoczyło go zainteresowanie, jakie wszyscy okazali staremu wędrowcowi. Opowiedział o starcu tylko dlatego, że ten, przypadkowo albo zgodnie z zamierzeniem Opatrzności, miał swój udział w tym, że mniszek natrafił na kryptę i zawarte w niej znaleziska. Z punktu widzenia Franciszka pielgrzym stanowił czynnik drugorzędny w rysunku mandali, której centrum stanowiła relikwia świętego. Ale miał wrażenie, że jego koledzy z nowicjatu bardziej interesowali się pielgrzymem niż relikwiami i nawet opat nakazał mu zastanawiać się nie nad skrzynką, ale nad starcem. Zasypywano go pytaniami o pielgrzyma, na które mógł odpowiadać tylko: „Nie zauważyłem” albo „Nie przyjrzałem się wtedy”, albo „Nie pamiętam, czy to powiedział”, a sporo z tych pytań robiło odrobinę dziwaczne wrażenie. Tak więc sam zaczął się teraz głowić: „Czy powinienem był zauważyć? Czy byłem głupi, że nie patrzyłem, co on robi? Czemu nie dość uwagi poświęciłem temu, co mówił? Czy umknęło mi coś ważnego, bo byłem na pół nieprzytomny?”