— Och, doskonale rozumiem, w czym rzecz.
— Świetnie. Wystarczy jedna pańska obietnica i będzie pan mógł korzystać z dziedzińca.
— Jaka obietnica?
— Po prostu, że nikomu nie doradzi pan, by poszedł do obozu miłosierdzia. Proszę ograniczyć się do postawienia diagnozy. Jeśli natrafi pan na beznadziejny przypadek napromieniowania, proszę powiedzieć to, do czego zmusza pana prawo. Niech pan pociesza jak umie, ale niech nie mówi człowiekowi, żeby odebrał sobie życie.
Lekarz zawahał się.
— Myślę, że byłoby rzeczą właściwą, gdybym złożył taką obietnicę co do pacjentów tego samego co ojciec wyznania. Opat Zerchi spuścił wzrok.
— Przykro mi — powiedział w końcu — ale to za mało.
— Dlaczego? Inni nie są związani z zasadami wyznawanymi przez ojca. Jeśli ktoś jest innego wyznania, dlaczego nie pozwala mu ojciec… — Zachłysnął się gniewem.
— Czy chce pan wyjaśnienia?
— Tak.
— Kiedy człowiek nie wie o tym, że coś jest złe, i działa w niewiedzy, nie popełnia grzechu, jeśli tylko przyrodzony rozum nie może mu podpowiedzieć, że nie postępuje właściwie. Ale chociaż ignorancja może człowieka usprawiedliwić, nie usprawiedliwia samego czynu, który jest zły w sobie. Gdybym pozwolił na czyn po prostu dlatego, że człowiek jest nieświadomy jego zła, popełniłbym grzech, gdyż ja przecież wiem, że jest to złe. To naprawdę jest aż boleśnie proste.
— Proszę posłuchać. Siedzę tutaj i patrzę na ojca. Niektórzy krzyczą przeraźliwie. Inni płaczą. Jeszcze inni po prostu siedzą. Wszyscy mówią: „Doktorze, co mam zrobić?” Jak mam im odpowiadać? Nie mówić nic? Mówić: „Możesz umrzeć i to wszystko?” Co by powiedział ojciec?
— Modliłbym się.
— Tak, istotnie, ojciec by się modlił. Ale ból to jedyne zło, jakie znam. I jedyne, z którym mogę walczyć.
— Niech więc Bóg panu pomoże.
— Bardziej pomagają mi antybiotyki.
Opat Zerchi szukał w myślach jakiejś uszczypliwej odpowiedzi i znalazł ją, ale szybko przełknął. Sięgnął po czysty arkusz papieru i pióro i pchnął oba przedmioty na drugą stronę biurka.
— Proszę po prostu napisać: „Na terenie tego opactwa nie będę doradzał eutanazji żadnemu pacjentowi”. I podpis. Potem może pan korzystać z dziedzińca.
— A jeśli nie podpiszę?
— Przypuszczam, że wtedy będą musieli wlec się trzy kilometry wzdłuż szosy.
— Ze wszystkich wyzbytych litości…
— Przeciwnie. Zaproponowałem panu sposobność wykonywania swojej pracy zgodnie z prawem, które pan uznaje, i nie wykraczając poza prawo, które ja uznaję. To, czy będą musieli iść szosą czy nie, jest w pańskich rękach.
Lekarz patrzył na czystą kartkę.
— Czy w zapisaniu tego kryje się jakaś magia?
— Tak wolę.
Pochylił się w milczeniu nad biurkiem i zaczął pisać. Spojrzał na to, co napisał, potem podpisał się zamaszyście i wyprostował plecy.
— W porządku. Oto obietnica. Czy myśli ojciec, że jest warta choć trochę więcej niż moje słowo?
— Nie. W gruncie rzeczy nie. — Opat złożył kartkę i schował ją w habicie. — Ale jest tu, u mnie w kieszeni, a pan wie, że jest u mnie w kieszeni i mogę na nią od czasu do czasu zerknąć. To wszystko. Proszę mi powiedzieć przy okazji, doktorze Cors, czy dotrzymuje pan obietnic?
Lekarz przyglądał mu się przez chwilę.
— Tej dotrzymam — mruknął, odwrócił się na pięcie i wyszedł.
— Bracie Pat! — zawołał słabym głosem opat Zerchi. — Bracie Pat, jesteś tam?
Sekretarz stanął na progu.
— Słucham, wielebny ojcze?
— Słyszałeś?
— Częściowo. Drzwi były otwarte i nie mogłem nie słyszeć. Nie włączył ojciec tłumika…
— Czy słyszałeś, co powiedział? „Ból jest jedynym złem, o jakim wiem”. Czy słyszałeś to?
Mniszek zrobił uroczystą minę i skinął głową.
— I że tylko społeczeństwo określa, czy dany czyn jest zły, czy też nie? To też?
— Tak.
— Boże kochany, jak to się stało, że po tylu wiekach te dwie herezje powróciły między ludzi? Piekło odebrało człowiekowi wyobraźnię. „Wąż mnie zwiódł i jadłam”. Bracie Pat, lepiej się stąd wynieść, bo zaraz wyjdę z siebie.
— Domne, ja…
— Czego tu sterczysz? Co to jest? List? No dobrze, daj mi go.
Mnich podał list i wyszedł. Zerchi nie otworzył go i raz jeszcze zerknął na podpisaną przez lekarza obietnicę. Być może nie ma najmniejszej wartości. Ale ten człowiek był szczery. I oddany swojej pracy. Musi być oddany przy pensji, jaką płaci Zielona Gwiazda. Wyglądał na niedospanego i przepracowanego. Prawdopodobnie od czasu uderzenia, które zabiło miasto, żył benzydryną i pączkami. Wszędzie widział nieszczęście, którego nienawidził, i dlatego szczerze pragnął coś robić. Szczerze — i na tym właśnie polega całe piekło. Kiedy się patrzy z daleka, przeciwnicy robią wrażenie sług szatana, ale kiedy się im bliżej przyjrzeć, widać, że szczerość ich postępowania dorównuje naszej szczerości. Być może właśnie szatan jest najszczerszy ze wszystkich.
Otworzył list i przeczytał. Dowiedział się z niego, że brat Joszua wraz z pozostałymi wyruszył z Nowego Rzymu do jakiegoś nie wymienionego w liście miejsca na Zachodzie. Wyczytał też z listu ostrzeżenie, że informacja o Quo peregrinatur przeciekła do SOK, a SOK przysłał do Watykanu funkcjonariuszy śledczych, którzy mieli zadanie zasięgnąć języka w związku z pogłoskami o nielegalnym starcie statku kosmicznego… Najwidoczniej statek jeszcze nie wystartował.
Stosunkowo szybko dowiedzą się o Quo peregrinatur, ale z pomocą Boga będzie już za późno. Co wtedy? — zaczął się zastanawiać.
Sytuacja prawna jest zagmatwana. Prawo zakazywało startu rakiety bez zezwolenia specjalnej komisji. Zerchi był pewien, iż SOK i komisja uznają, że Kościół pogwałcił prawo. Ale konkordat, zawarty między państwem a Kościołem już półtora wieku temu, wyraźnie wyłączał Kościół spod obowiązku uzyskiwania licencji i gwarantował prawo wysyłania misji do „wszelkich kosmicznych instalacji i/lub stacji planetarnych, jeśli tylko nie zostały wskazane przez rzeczoną Komisję jako niebezpieczne pod względem ekologicznym albo zamknięte dla przedsięwzięć wychodzących poza ich przeznaczenie”. Wszelkie instalacje w systemie słonecznym były w czasach zawierania konkordatu „niebezpieczne pod względem ekologicznym” i „zamknięte”, ale ten sam konkordat w dalszej części przyznawał Kościołowi prawo do „własnych statków kosmicznych i wysyłania bez ograniczeń wypraw do otwartych instalacji i stacji”. Konkordat jest już bardzo stary. Podpisywano go w czasach, kiedy napęd Berkstruna do statków gwiezdnych był tylko marzeniem w dalekosiężnej wyobraźni tych, którzy myśleli, że podróże gwiezdne otworzą wszechświat dla nieograniczonej niczym ekspansji gatunku ludzkiego.
Wszystko potoczyło się jednak inaczej. Kiedy pierwszy statek międzygwiezdny pojawił się na stołach kreślarskich, stało się rzeczą oczywistą, że żadna instytucja poza państwem nie ma możliwości ani funduszy, żeby je budować, że nie można się spodziewać żadnego zysku z osadzenia kolonii na planetach poza układem słonecznym w celu „międzygwiezdnej wymiany handlowej”. Mimo to władcy Azji wysłali pierwszy statek z kolonistami. Wtedy na Zachodzie rozległ się okrzyk: „Czy pozwolimy niższej rasie zawładnąć gwiazdami?” Nastąpiło krótkotrwałe szaleństwo wypraw kosmicznych: na wyścigi zaczęto całe kolonie czarnych, czerwonych, białych i żółtych wypychać w stronę Centaura w imię rasizmu. Potem genetycy wbrew sobie samym udowodnili, że jeśli przy tych szczupłych grupach rasowych ich potomkowie nic zaczną krzyżować się z członkami innych grup, na skolonizowanej planecie wystąpi deterioracja genetyczna; tak więc rasiści doprowadzili do tego, że krzyżowanie stało się konieczne dla przetrwania.