Выбрать главу

Kościół interesował się kosmosem tylko w tej mierze, w jakiej interesował się tymi kolonistami, którzy byli synami Kościoła, odciętymi od trzódki przez międzygwiezdne odległości. Mimo to nie wykorzystywał prawa ujętego w konkordacie, a pozwalającego na wysyłanie misji. Istniały pewne sprzeczności między konkordatem a prawem państwowym, które nadawało szerokie uprawnienia komisji, sprzeczności wynikające choćby z tego, że to ostatnie prawo mogło przynajmniej teoretycznie ograniczać wysyłanie misji. Sprzeczność ta nigdy nie została usunięta na drodze prawnej, nigdy bowiem nie doszło do powstania sytuacji spornej. Jeśli jednak w tej chwili SOK przyłapie grupę Joszui w momencie startu bez zezwolenia komisji, powstanie sytuacja konfliktowa. Zerchi modlił się o to, żeby grupa mogła wyruszyć bez poddawania się sądowym testom, które mogły zająć całe tygodnie lub nawet miesiące. Oczywiście potem wybuchnie skandal. Wielu wystąpi z oskarżeniem, że Kościół nie tylko naruszył przepisy komisji, ale także zasadę miłosierdzia, wysyłając dygnitarzy kościelnych oraz zwykłych mnichów, chociaż mógłby wykorzystać statek dla wysłania biednych, spragnionych ziemi kolonistów. Ciągle powracał spór między Martą a Marią.

Opat Zerchi uświadomił sobie nagle, że jego sposób myślenia zmienił się w ciągu wczorajszego dnia, może dwóch dni. Jeszcze kilka dni temu wszyscy czekali na to, że niebo rozpadnie się na kawałki. Ale minęło dziewięć dni, odkąd Lucyfer zawładnął kosmosem i wypalił miasto z powierzchni ziemi. Pomimo wszystkich poległych, okaleczonych i umierających przez dziewięć dni panowała jednak cisza. Skoro gniew Boży był tak długo wstrzymywany, być może uda się uniknąć najgorszego. Przyłapywał się na tym, że myślał o rzeczach, jakie mogą zdarzyć się za tydzień albo za miesiąc, jakby po tym wszystkim mogło naprawdę być jakieś „za tydzień” albo „za miesiąc”. A dlaczego by nie? Badając swoje sumienie, doszedł do wniosku, że nie wyzbył się jeszcze do końca cnoty nadziei.

Tego dnia wrócił z wędrówki po mieście mnich, który doniósł, że trzy kilometry w dół autostrady urządzony został obóz dla uchodźców.

— Zdaje się, że kieruje nim Zielona Gwiazda, domne — dodał.

— Bardzo dobrze! — oświadczył opat. — Tutaj już nie ma gdzie wetknąć szpilki i musiałem odesłać trzy ciężarówki ludzi.

Uchodźcy stłoczeni na dziedzińcu byli hałaśliwi i ten zgiełk szarpał przemęczone nerwy. Odwieczna cisza starego opactwa została zakłócona przez dziwne dźwięki: gwałtowne wybuchy śmiechu mężczyzn opowiadających sobie dowcipy, płacz dzieci, brzęk garnków i rondli, histeryczne łkania, okrzyki personelu medycznego Zielonej Gwiazdy: „Hej, Raff, przynieś rurkę do lewatywy”. Wielokrotnie opat musiał stłumić pragnienie, by podejść do okna i zażądać ciszy.

Znosił to, dopóki mógł, a potem chwycił lornetkę, starą książkę i różaniec i wspiął się na jedną z dawnych wież strażniczych, których grube kamienie tłumiły większość dźwięków z dziedzińca. Książką był cienki tomik wierszy, w istocie anonimowych, aczkolwiek legenda przypisywała je mitycznemu świętemu, którego „kanonizacja” dokonana została jedynie w baśniach i folklorze równin, nie zaś przez akt Stolicy Apostolskiej. Nikt bowiem nie znał dowodu na to, że święty Poeta z cudownym okiem istniał naprawdę. Bajka powstała zapewne z opowieści o tym, jak to jeden z wczesnych Hanneganów dostał szklane oko od wybitnego fizyka teoretyka, który był jego protegowanym — Zerchi nie potrafił sobie przypomnieć, czy tym uczonym był Esser Shon czy też Pfardentrott — i który powiedział księciu, że należało do jakiegoś poety zmarłego za wiarę. Nie określił dokładnie, za jaką mianowicie wiarę umarł Poeta — za wiarę Piotrową czy też za wiarę teksarkańskich schizmatyków — ale najwidoczniej Hannegan docenił oko, gdyż osadził je na uchwycie w kształcie małej złotej ręki, którą wkładali po dziś dzień przy pewnych uroczystościach państwowych książęta z dynastii Harqannegan. Było nazywane rozmaicie. Orbis Judicans Conscientias[99] albo Oculus Poetae Judicis[100], a resztki teksarkańskich schizmatyków nadal czciły je jako relikwię. Kilka lat temu ktoś wysunął dosyć niemądrą hipotezę, że święty Poeta był tą samą osobą, co „rymotwórca błazen” wspomniany raz w Dziennikach wielebnego opata Hieronima, ale jedynym wiarygodnym dowodem jest fakt, iż Pfardentrott — czy też Esser Shon? — odwiedził opactwo w czasach, kiedy władał nim wielebny opat Hieronim, a więc mniej więcej w tym okresie, z którego pochodził wpis w Dzienniku dotyczący „rymotwórcy błazna”, oraz fakt, iż podarowanie Hanneganowi oka nastąpiło w tym samym czasie, po wizycie w opactwie. Zerchi podejrzewał, że cienki tomik wierszy został napisany przez któregoś ze świeckich uczonych, którzy mniej więcej w tamtych czasach odwiedzali opactwo, żeby studiować memorabilia, i że jednego z nich można zapewne utożsamiać z rymotwórcą błaznem i być może ze świętym Poetą z folkloru i bajki. Anonimowe wiersze były nieco za śmiałe, by mógł je napisać jakiś mnich.

Książka stanowiła satyryczny wierszowany dialog między dwoma agnostykami, którzy, posługując się wyłącznie przyrodzonym rozumem, próbowali udowodnić, że posługując się wyłącznie przyrodzonym rozumem, nie można udowodnić istnienia Boga. Udało się im jedynie udowodnić, że matematyczna granica nieskończonego ciągu „powątpiewali w pewność, z jaką rzecz wątpliwa uznawana jest za niepoznawalną, skoro owa «rzecz wątpliwa» pozostaje stwierdzeniem poprzedzającym wobec «niepoznawalności» rzeczy wątpliwej”, otóż że granica tego procesu w nieskończoności może być jedynie równoważna ze stwierdzeniem absolutnej pewności, aczkolwiek wyrażonej jako nieskończony ciąg negacji pewności. Tekst nosił piętno teologicznego rachunku świętego Lisie, a również jako poetycki dialog między jednym agnostykiem, określonym wyłącznie jako Poeta, a drugim, określonym wyłącznie jako Thon, sugerował epistemologiczny dowód na istnienie Boga. Ale rymotwórcą był satyrykiem; ani poeta, ani mistrz nie zaniechali swoich agnostycznych założeń, kiedy uzyskali wniosek wyrażający absolutną pewność; zamiast tego kończyli stwierdzeniem: Non cogitamus, ergo nihil sumus[101].

Opat Zerchi szybko znużył się dociekaniem, czy książka jest bardziej intelektualnym szyderstwem, czy też tylko epigramatycznym błazeństwem. Widział z wieży autostradę i miasto aż po wznoszącą się po drugiej jego stronie płaską górę. Nastawił lornetkę na płaskowyż i przez jakiś czas przyglądał się instalacji radarowej, ale wyglądało na to, że nie dzieje się tam nic nadzwyczajnego. Zniżył trochę szkła, żeby popatrzeć na nowy obóz Zielonej Gwiazdy, zorganizowany w parku przy drodze. Obszar parku ogrodzono sznurami. Rozbito namioty. Służby publiczne pracowały przy doprowadzeniu gazu i elektryczności. Kilku mężczyzn zajętych było ustawianiem nad wejściem znaku, ale trzymali go krawędzią do opactwa, tak że opat nie był w stanie przeczytać jego treści. Ta gorączkowa krzątanina przypomniała mu w jakiś sposób karnawał nomadów przybywających do miasta. Zobaczył jakieś olbrzymie czerwone urządzenie. Wyglądało, jakby składało się z paleniska i czegoś przypominającego kocioł, ale nie potrafił w pierwszej chwili odgadnąć przeznaczenia całości. Ludzie w uniformach Zielonej Gwiazdy ustawiali coś jakby małą karuzelę. Na poboczu zaparkowano co najmniej tuzin ciężarówek. Niektóre były załadowane jakimiś gratami, inne namiotami i składanymi domkami. Jedna przywiozła chyba ogniotrwałe cegły, a druga jakąś ceramikę i słomę.

вернуться

99

Osądzający Sumienie Świata

вернуться

100

Oko Poety Sędziego

вернуться

101

Nie myślimy, więc niczym jesteśmy.