Dziewczyna chwyciła za klamkę drzwiczek, wpatrując się jednocześnie w kontrolki pojazdu. Zerchi czym prędzej nastawił przełącznik na szybkie pasmo. Samochód znowu pomknął. Zdjęła rękę z klamki.
— Mnóstwo sępów krąży dzisiaj — powiedział, spoglądając przez szybę do góry.
Dziewczyna siedziała z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu. Przez chwilę przyglądał się jej.
— Czy boli cię, córko?
— To bez znaczenia.
— Ofiaruj swoje cierpienie Bogu, moje dziecko. Spojrzała na niego chłodnym wzrokiem.
— Czy myśli ojciec, że spodoba się Bogu?
— Jeśli je ofiarujesz, tak.
— Nie potrafię zrozumieć Boga, któremu przyjemność sprawia ból mojego dziecka.
Ksiądz zmarszczył brwi.
— Nie, nie! Ból nie sprawia Bogu przyjemności, moja córko. Bogu podoba się trwanie duszy w wierze i miłości, pomimo udręki ciała. Ból to jakby negatywna pokusa. Bogu nie sprawiają przyjemności pokusy, które zadają udrękę ciału. Raduje się, kiedy dusza wznosi się ponad pokusę i powiada: „Odejdź, szatanie”. Tak samo jest z bólem, który często stanowi pokusę rozpaczy, gniewu, utraty wiary…
Nie warto się wysilać, proszę ojca. Ja się nie skarżę. Ale dziecko tak. Ono nie rozumie tego kazania. Cierpi. Cierpi, chociaż nie potrafi tego zrozumieć.
Co mogę na to powiedzieć — zastanawiał się przygnębiony ksiądz. Powiedzieć jej raz jeszcze, że człowiekowi kiedyś w raju dano przyrodzoną niewrażliwość na ból, aleją odrzucił? Że dziecko jest cząstką Adama, a tym samym… To wszystko prawda, ale ona ma chore dziecko i sama jest chora, więc nie będzie go słuchać.
— Nie rób tego, córko. Po prostu nie rób tego.
— Zastanowię się — oznajmiła chłodno.
— Kiedy byłem chłopcem, miałem kota — zaczął mówić powoli opat. — Był to wielki szary kocur o barach jak młody buldog i z odpowiednim karkiem i pyskiem, a ponadto była w nim jakaś niedbała bezczelność, która sprawiała, że czasem taki kot wygląda jak diabeł we własnej osobie. Był jednak kotem. Czy znasz się na kotach?
— Trochę.
— Ci, którzy kochają koty, nie znają się na nich. Nie można kochać wszystkich kotów, jeśli człowiek się na nich zna, ale te, które wtedy kocha, są tymi właśnie, których miłośnicy kotów nie potrafią nawet polubić. Zeke był właśnie takim kotem.
— Oczywiście zaraz będzie morał? — Przyglądała mu się podejrzliwie.
— Tylko ten, że go zabiłem.
— Proszę przestać. Wszystko jedno, co chce ojciec powiedzieć, proszę nic nie mówić.
— Ciężarówka zmiażdżyła mu tylne nogi. Podczołgał się pod dom. Co jakiś czas miauczał jak w trakcie kociej bójki i trochę się miotał, ale przeważnie leżał spokojnie i czekał. Trzeba go zabić — powiedziano mi. Po kilku godzinach wyczołgał się spod domu. Błagał o pomoc. Trzeba go zabić — powiedziano. Nie chciałem im na to pozwolić. Oświadczyli, że to okrucieństwo pozostawiać go przy życiu. Oznajmiłem więc w końcu, że zrobię to sam. Wziąłem zatem strzelbę i łopatę i zaniosłem go na skraj lasu. Położyłem go i zacząłem kopać dół. Potem strzeliłem mu w głowę. Była to małokalibrowa strzelba. Zeke rzucił się parę razy, a potem dźwignął się i począł czołgać w stronę krzaków. Strzeliłem jeszcze raz. Padł na miejscu, myślałem więc, że nie żyje, i zsunąłem go do dołu. Po rzuceniu kilku łopat ziemi Zeke wyczołgał się z dołu i znowu ruszył w stronę zarośli. Wyłem głośniej niż on. Musiałem dobić go łopatą. Zepchnąłem go z powrotem do dołu i użyłem ostrza łopaty jako topora rzeźnickiego, ale kiedy ciąłem raz po razie, Zeke nadal się miotał. Powiedzieli mi później, że to po prostu odruch rdzeniowy, ale nie wierzyłem. Znałem tego kota. Chciał dotrzeć do zarośli, położyć się tam i po prostu czekać. Wiele bym dał, żeby można było wszystko cofnąć, pozwolić mu dotrzeć do tych zarośli i umrzeć jak przystało na kota — w samotności. Godnie. Nigdy nie przestało mnie to dręczyć. Zeke był tylko kotem, ale…
— Zamknij się! — szepnęła.
— …ale nawet starożytni poganie zauważyli, że natura nie narzuca ci niczego, do czego sama cię nie przygotowała. Jeśli jest to prawdą nawet w stosunku do kota, czyż nie jest absolutnie słuszne w stosunku do istoty obdarzonej rozumem i wolą… bez względu na to, co sobie myślisz o Bogu?
— Zamknij się, zamknij się, do cholery! — zasyczała.
— Jeśli byłem trochę brutalny — powiedział ksiądz — to odnosiło się to do ciebie, nie do dziecka. Dziecko, jak powiedziałaś, nie rozumie. Ty zaś, jak powiedziałaś, nie skarżysz się. Tak więc…
— Tak więc prosi ojciec, bym pozwoliła jej umierać powoli i…
— Nie! Nie proszę! Jako kapłan Boga rozkazuję ci mocą Boga Wszechmogącego, byś nie podniosła ręki na swoje dziecko, byś nie składała jego życia w ofierze fałszywym bogom nadużytego miłosierdzia. Nie radzę ci, ja zaklinam i rozkazuję w imieniu Chrystusa Króla! Czy to jasne?
Dom Zerchi nigdy dotychczas nie przemawiał takim głosem i jego samego zdumiewała łatwość, z jaką słowa wypływały mu na usta. Kiedy patrzył tak na nią, spuściła wzrok. Przez chwilę bał się, że dziewczyna roześmieje mu się prosto w twarz. Kiedy Kościół Święty przy jakiejś okazji napomykał, że nadal uważa swoją władzę za przewyższającą władzę wszystkich narodów i górującą nad władzą państw, ówcześni ludzie mieli skłonność do parskania śmiechem. A jednak ta zgorzkniała dziewczyna z umierającym dzieckiem wyczuwała, że ten rozkaz jest prawomocny. Brutalna była właśnie próba przekonywania jej argumentami rozumowymi i tego żałował. Zwykły, bezpośredni rozkaz mógł osiągnąć to, czego nie była w stanie dokonać perswazja. Bardziej potrzebny był jej teraz głos władzy niż przekonywanie. Spostrzegł to po tym, w jaki sposób się poddała, chociaż wypowiedział rozkaz najłagodniej, jak potrafił.
Wjechali do miasta. Zerchi zatrzymał się, żeby nadać list, potem przed Świętym Michałem, żeby porozmawiać z księdzem Selo o problemie uchodźców, a wreszcie przed SOK, żeby wziąć egzemplarz najnowszej instrukcji obrony cywilnej. Za każdym razem, kiedy wracał do samochodu, prawie spodziewał się, że dziewczyna odeszła, ale ona siedziała nadal, tuląc do siebie dziecko i wpatrując się nieobecnym spojrzeniem w jakiś punkt gdzieś w nieskończoności.
— Czy powiesz mi, moje dziecko, dokąd zamierzałaś się udać? — spytał wreszcie.
— Nigdzie. Rozmyśliłam się. Uśmiechnął się.
— Ale tak pilno ci było do miasta.
— Proszę o tym zapomnieć. Rozmyśliłam się.
— Dobrze. Zawiozę cię więc do domu. Może byś pozwoliła, żeby siostry zaopiekowały się przez kilka dni twoim dzieckiem?
— Pomyślę.
Samochód pomknął z powrotem autostradą w stronę opactwa. Kiedy zbliżał się do Obozu Zielonej Gwiazdy, spostrzegł, że stało się coś złego. Pikietujący przestali krążyć. Zbili się w gromadkę i coś mówili, a może tylko słuchali, do policjantów i trzeciego mężczyzny, którego Zerchi nie potrafił zidentyfikować. Przełączył samochód na wolne pasmo. Jeden z nowicjuszy zobaczył i rozpoznał auto, i zaczął wymachiwać ręką. Dom Zerchi nie miał zamiaru przystawać ze względu na dziewczynę, ale jeden z policjantów wszedł na wolne pasmo i wycelował pałkę do kierowania ruchem w stronę czujników wykrywających przeszkody. Pilot automatyczny zareagował i zatrzymał samochód. Policjant nakazał gestem zjechać na pobocze. Zerchi musiał go usłuchać. Dwaj policjanci podeszli, przystanęli, żeby zapisać numery rejestracyjne, a następnie zażądali okazania dokumentów. Jeden z nich spojrzał z zaciekawieniem na dziewczynę i dziecko, zauważył czerwony kartonik. Drugi wskazał na nieruchomy teraz szereg pikietujących.