— Więc to ojciec stoi za tym wszystkim — warknął do opata. — Tamten dżentelmen w brązowej bluzie ma nowiny dla ojca. Chyba lepiej ich wysłuchać. — Skinął głową w stronę pucołowatego, wyglądającego na prawnika mężczyzny, który szedł w ich kierunku z nadętą miną.
Dziecko zaczęło znowu płakać. Matka wierciła się bez przerwy.
— Panowie, dziewczyna i dziecko czują się źle. Godzę się na konsekwencje prawne, ale proszę, byście pozwolili nam teraz pojechać do opactwa. Zaraz wrócę.
Policjant znowu spojrzał na dziewczynę.
— Co pani na to?
Spojrzała w stronę obozu, a następnie na posąg górujący nad bramą.
— Wysiadam — oznajmiła bezdźwięcznym głosem.
— Tak chyba będzie lepiej, proszę pani — powiedział policjant, raz jeszcze rzuciwszy okiem na czerwony kartonik.
— Nie! — Dom Zerchi złapał ją za ramię. — Zakazuję ci… Policjant wysunął błyskawicznym ruchem rękę i złapał księdza za nadgarstek.
— Proszę ją puścić! — warknął, a potem zwrócił się łagodnym głosem do dziewczyny: — Czy jest pani jego podopieczną lub kimś w tym rodzaju?
— Nie.
— Jakie więc ma ojciec prawo zakazywać czegokolwiek tej pani? — spytał policjant. — Powoli tracimy cierpliwość, miły panie, i lepiej będzie…
Zerchi nie zwrócił na niego uwagi i powiedział coś szybko dziewczynie. Potrząsnęła głową.
— Więc dziecko. Pozwól, że zabiorę dziecko do sióstr. Nalegam…
Dziewczyna wysiadła już z samochodu, ale Zerchi trzymał dziecko.
— Czy to dziecko pani? — spytał policjant.
— Tak, moje. — Skinęła głową dziewczyna.
— Czy uwięził panią w jakiś sposób albo coś w tym rodzaju?
— Nie.
— Co pani chce zrobić?
— Wracaj do samochodu — powiedział Zerchi.
— Proszę zmienić ton! — szczeknął policjant. — Co ma być z dzieckiem, proszę pani?
— Wysiadamy tu oboje — odparła.
Zerchi zatrzasnął drzwiczki i spróbował uruchomić samochód, ale ręka policjanta sięgnęła przez okno, klepnęła przycisk kasowania i zabrała kluczyki.
— Próba porwania? — warknął policjant do swojego kolegi.
— Być może — odparł tamten i otworzył drzwiczki. — Proszę teraz wypuścić dziecko tej pani.
— Pozwolić, żeby je tu zamordowano? — spytał opat. — Będziecie musieli użyć siły.
— Fal, przejdź na drugą stronę samochodu.
— Nie!
— Macnij no go pałką po żebrach. Otóż to, szarpnij! W porządku, proszę pani, oto pani dziecko. Nie, chyba z tymi szczudłami nie da pani rady. Cors? Gdzie jest Cors? Hej, doktorze?
Opatowi mignęła wyłaniająca się z tłumu znajoma twarz.
— Proszę zabrać dziecko, a my w tym czasie przytrzymamy tego cudaka.
Lekarz i opat wymienili w milczeniu spojrzenia i dziecko zostało zabrane od samochodu. Policjanci puścili nadgarstki opata. Jeden z nich odwrócił się i został otoczony przez nowicjuszy z planszami. Uznał plansze za niebezpieczną broń i jego ręka sięgnęła po rewolwer.
— Do tyłu! — warknął. Zdumieni nowicjusze cofnęli się.
— Wysiadać!
Opat wygramolił się z samochodu. Znalazł się twarzą w twarz z pucołowatym urzędnikiem sądowym. Ten ostatni poklepał go po ramieniu zwiniętym dokumentem.
— Zostało właśnie wystosowane do ojca wezwanie, które zgodnie z postanowieniem sądu mam ojcu przeczytać i wytłumaczyć. Oto kopia dla ojca. Policjanci są świadkami, że została wręczona, tak więc nie może ojciec się sprzeciwić…
— Proszę mi podać.
— Oto właściwa postawa. Został ojciec pouczony przez sąd w następujący sposób: „Zważywszy na to, że strona wnosząca stwierdza, iż doszło do znacznych publicznych szkód…”
— Rzućcie plansze tam, do pojemnika z popiołem — polecił Zerchi nowicjuszom — chyba że ktoś ma coś przeciwko temu. Potem wejdźcie do samochodu i czekajcie. — Nie zwracając uwagi na odczytywany nakaz, podszedł do policjantów razem z depczącym mu po piętach sługą prawa, który czytał monotonnym staccato.
— Czy jestem zatrzymany?
— Właśnie się zastanawiamy.
— „…i stawić się przed sądem we wzmiankowanym terminie, aby wskazać, dlaczego polecenie…”
— Czy jestem oskarżony o jakiś konkretny czyn?
— Moglibyśmy przedstawić cztery albo pięć zarzutów, jeśli w ten sposób stawia ojciec sprawę.
Z obozu przyszedł Cors. Kobietę i jej dziecko odprowadzono za bramę. Na twarzy malowała się powaga, może nawet poczucie winy.
— Proszę posłuchać — rzekł — wiem, co ojciec myśli o tym wszystkim, ale…
Lewy prosty Zerchiego trawił doktora prosto w twarz. Cors stracił równowagę i usiadł ciężko na jezdni. Miał zdumioną minę. Kilka razy sapnął. Nagle z nosa zaczęła płynąć krew. Policjanci chwycili księdza z dwóch stron od tyłu pod ramiona.
— „…i niniejszym dopełnić obowiązku stawiennictwa — nie przestawał trajkotać sługa sprawiedliwości. — W przeciwnym razie na mocy dekretu pro confesso…”
— Zabierz go do samochodu — powiedział jeden z policjantów.
Opata zaprowadzono nie do jego samochodu, ale do wozu policyjnego.
— Sędzia będzie rozczarowany postawą ojca — oznajmił ponuro policjant. — Proszę teraz siedzieć spokojnie. Jeden ruch i założymy ojcu kajdanki.
Opat i policjant czekali przy samochodzie policyjnym, podczas gdy urzędnik sądowy, lekarz i drugi policjant naradzali się, stojąc na drodze dojazdowej do obozu. Cors przyciskał do nosa chusteczkę.
Rozmowa trwała z pięć minut. Zerchi, straszliwie zawstydzony, przycisnął czoło do karoserii samochodu i próbował się modlić. W tej chwili niewiele przejmował się tym, co mogą z nim zrobić. Nie mógł przestać myśleć o dziewczynie i dziecku. Nie wątpił, że była gotowa zmienić postanowienie i że wystarczyłby do tego rozkaz: „Ja, kapłan Boga, nakazuję ci” i łaska, by trafiły do niej te słowa — gdyby tylko nie zmusili go do przerwania i nie ujrzała, jak „cesarski glina ze służby ruchu” bierze górę nad „kapłanem Bożym”. Nigdy jeszcze królewskość Chrystusa nie wydawała mu się czymś tak odległym.
— No dobrze, panie księże. Ma ojciec fart, można powiedzieć.
Zerchi podniósł głowę.
— Co?
— Doktor Cors nie chce złożyć skargi. Mówi, że nie ma czasu na głupstwa. Dlaczego go ojciec uderzył?
— Proszę spytać jego.
— Zrobiliśmy to. Właśnie zastanawiam się, czy powinniśmy ojca zabrać ze sobą, czy też poprzestać na pouczeniu. Urzędnik sądowy mówi, że jest ojciec dobrze znany w okolicy. Czym się ojciec zajmuje?
Zerchi poczerwieniał.
— Czy to nic panu nie mówi? — Dotknął krzyża na piersi.
— Nie mówi, jeśli ktoś noszący ten krzyż wali ludzi pięścią w nos. Co ojciec robi?
Zerchi przełknął ostatek swojej dumy.
— Jestem opatem braci od świętego Leibowitza w tamtym klasztorze przy szosie.
— Czy to upoważnia do napaści na innych ludzi?
— Przykro mi. Jeśli doktor Cors zechce mnie wysłuchać, przeproszę go. Jeśli dostanę wezwanie, obiecuję, że się stawię.