W chwili gdy Akwila usłyszała nadjeżdżającą furmankę, doszedł ją też tętent kopyt galopującego konia. Odwróciła się i jej serce jednocześnie podskoczyło i opadło.
To był Roland, syn barona, na pięknym karym rumaku, z którego zeskoczył, zanim zwierzę zdążyło się zatrzymać. Stał przed nią, przestępując z nogi na nogę.
— Zauważyłam właśnie bardzo piękny i interesujący kawałek… hmmm… kamienia, o tam — odezwała się panna Tyk głosem słodkim jak ulepek. — Pozwolisz, że się oddalę, by go obejrzeć.
Akwila miała ochotę ją za to uszczypnąć.
— To znaczy, że wyjeżdżasz — powiedział Roland, kiedy panna Tyk odeszła.
— Tak — odparła Akwila.
Roland wyglądał, jakby miał za chwilę eksplodować z nerwów.
— Mam coś dla ciebie. Kazałem to zrobić ludziom ze Skowytu. — Podał jej pakuneczek zawinięty w miękki papier.
Akwila wzięła go i włożyła ostrożnie do kieszeni.
— Dziękuję — powiedziała i leciutko dygnęła. Prawdę mówiąc, było to normalne zachowanie w towarzystwie szlachcica, ale na twarzy Rolanda pojawił się rumieniec.
— O… otwórz to później — zająknął się. — Mam nadzieję, że będzie ci się podobało.
— Dziękuję — powtórzyła Akwila ze słodyczą.
— O, jest furmanka. Pewnie chcecie już… wsiąść.
— Dziękuję — powtórzyła jeszcze raz Akwila i kolejny raz dygnęła, tak spodobał jej się osiągnięty wcześniej efekt. Było to odrobinę okrutne, ale czasami trzeba się tak zachować.
Co więcej, na furmankę nie sposób było nie zdążyć. Gdyby się biegło, dałoby się ją nawet przegonić. Poruszała się tak wolno, że słowo „stop” nigdy nie przychodziło niespodziewanie.
W środku nie było miejsc. Właściciel tego pojazdu przejeżdżał przez wioski co drugi dzień, zbierając głównie przesyłki. Kiedy trafiali się ludzie, mieścili się wygodnie między pudłami owoców i belami materiału.
Akwila usiadła z tyłu. Jej stare buty dyndały w powietrzu, bujając się do przodu i w tył, gdy furmanka podskakiwała na nierównej drodze.
Panna Tyk siedziała obok. Wkrótce jej czarną sukienkę pokrył do kolan kredowy pył.
Akwila zauważyła, że Roland nie zawrócił konia aż do chwili, gdy furmanka zniknęła mu z oczu.
Ale znała pannę Tyk. Wiedziała, że wiedźma zaraz wybuchnie od niezadanych pytań, ponieważ czarownice nienawidzą nie wiedzieć. I rzeczywiście, kiedy tylko zostawiły za sobą wioskę, panna Tyk, usadowiwszy się wygodnie i kilkakrotnie odkaszlnąwszy, wyrzuciła z siebie pierwsze z nich:
— Nie zamierzasz go otworzyć?
— Czego otworzyć? — zapytała Akwila, nie patrząc na nią.
— Dał ci prezent — podsunęła panna Tyk.
— Wydawało mi się, że oglądała pani kamień nadający się do czarów — oskarżycielsko rzuciła Akwila.
— No cóż, okazał się jedynie czarownie ładny. — Panna Tyk nie czuła się ani odrobinę speszona. — Więc…?
— Zaczekam z tym — odparła dziewczynka. Nie życzyła sobie dyskusji na temat Rolanda ani niczego w tym stylu.
Nie chodziło o to, że go nie lubiła. Odnalazła go w krainie należącej do Królowej Baśni i można powiedzieć, że go uratowała, choć on był przez większość czasu nieprzytomny. Nagłe spotkanie z Fik, Mik Figlami, zwłaszcza gdy się bardzo starają, może się tak właśnie skończyć. Lecz oczywiście, choć nikt tak naprawdę nie skłamał, w domu wszyscy wierzyli, że to syn barona ją uratował. Uzbrojona w patelnię dziewięciolatka nie może przecież ratować trzynastoletniego chłopaka, który na dodatek ma przy sobie miecz.
Akwili wcale to nie przeszkadzało. Dzięki temu ludzie nie zadawali pytań, na które nie chciałaby odpowiadać, nawet gdyby wiedziała jak. Ale on… nie przestawał się koło niej kręcić. Wpadała na niego przypadkiem podczas spacerów znacznie częściej, niż to było możliwe przypadkiem, nigdy też nie opuszczał spotkań w wiosce, na które i ona przychodziła. Zawsze był grzeczny, ale patrzył na nią niczym kopnięty spaniel, a tego nie potrafiła znieść.
Jednocześnie trzeba było przyznać — choć niechętnie — że nie był już takim matołkiem jak niegdyś. Z drugiej jednak strony poziom, z jakiego startował, dawał olbrzymie możliwości.
A potem pomyślała: koń, i zastanowiła się, dlaczego do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, że choć jej oczy spoglądają na krajobraz wokół, umysł wciąż patrzy w przeszłość.
— Nigdy czegoś takiego nie widziałam — odezwała się panna Tyk.
Kreda całkiem niespodziewanie po tej stronie wzgórz wydobywała się z płaskowyżu. Przed nimi rozciągała się niewielka dolina między wzgórzami, a w miejscu gdzie zakręcała, widniała rzeźba naskalna. Pasy murawy wycięto w taki sposób, że goła kreda ukazywała sylwetkę zwierzęcia. Akwila przyjęła ten widok jak starego przyjaciela.
— To Biały Koń — poinformowała swą towarzyszkę.
— Dlaczego tak to nazwano? — zapytała panna Tyk. Akwila popatrzyła na nią.
— Ponieważ kreda jest biała? — podsunęła, nie chcąc, by zabrzmiało to tak, jakby panna Tyk była nieco tępa.
— Nie, nie o to pytałam. Dlaczego koń? Nie przypomina konia. To po prostu… płynne linie…
…które wyglądają tak, jakby były w ruchu, pomyślała Akwila Ludzie powiadali, że zostały wycięte w murawie w dawnych czasach, przez tych samych ludzi, którzy budowali kamienne kręgi i chowali swych królów w wielkich ziemnych kopcach. Wycięli linie a na jednym końcu niewielkiej zielonej doliny, narysowali konia dziesięć razy większego od prawdziwego i jeśli patrzyło się bez dobrego nastawienia, kształt też nie był odpowiedni. A jednak nie było wątpliwości, że znali konie, posiadali konie, widywali je każdego dnia i na pewno nie byli głupi, choć żyli w tak odległych czasach.
Akwila zapytała kiedyś ojca o wygląd konia, kiedy przyjechali do doliny na jarmark z owcami, a on powiedział jej to, co babcia Dokuczliwa powiedziała także i jemu, kiedy był małym chłopcem. Przekazał jej słowo po słowie, co sam usłyszał, a Akwila to samo zrobiła teraz.
— Nie chodzi o to, jak koń wygląda, tylko o to, czym koń jest.
— Aha — potakiwała panna Tyk. A ponieważ była nie tylko wiedźmą, ale też nauczycielką, w związku z czym nie potrafiła się powstrzymać i dodała: — Oczywiście, choć jest to nieco zabawne, nie istnieje w powszechnie używanej nomenklaturze coś takiego jak biały koń. Mówi się o nich: siwki[1].
— Tak, wiem — stwierdziła Akwila. — Ale ten jest biały — dodała zdecydowanie.
To na jakiś czas uspokoiło pannę Tyk, lecz coś nie dawało jej spokoju.
— Pewnie smutno ci opuszczać Kredę? — zapytała, jakby turkot wozu coś jej uprzytomnił.
— Nie — odpowiedziała Akwila.
— Nie byłoby w tym nic złego — dodała panna Tyk.
— To miło z pani strony, ale naprawdę nie jest mi smutno. — Jeśli masz ochotę sobie popłakać, to nie musisz udawać, że wpadł ci do oka paproch ani nic takiego…
— Czuję się całkiem dobrze — odparła Akwila. — Słowo daję.
— No bo wiesz, jeśli teraz będziesz blokowała te uczucia, nie wiadomo, jakie szkody może to przynieść później.
— Nie blokuję, panno Tyk.
Prawdę mówiąc, sama Akwila była nieco zdziwiona, że łzy się nie pojawiły, ale tego nie zamierzała zdradzać. Zostawiła w umyśle miejsce, które mogło stać się ich sadzawką, ale się nie napełniło. Może dlatego że opakowała wszystkie swe uczucia i wątpliwości, i pozostawiła je na wzgórzu koło brzuchatego pieca.
1
Musiała to powiedzieć, ponieważ była nauczycielką i wiedźmą, a to straszliwa kombinacja. One zawsze chcą, by wszystko było jak należy. Lubią, by sprawy układały się zgodnie z porządkiem. Jeśli chcesz zdenerwować czarownicę, nie musisz bałaganić z czarami i zaklęciami, wystarczy, że powiesisz w jej pokoju niezbyt równo obrazek. Na pewno usłyszysz jej wrzask.