– To pan, panie Marr, przez te wszystkie lata pieprzył córkę swojego kumpla. W porównaniu ze mną, pan jesteś jak jebany pancernik.
Tym razem Gill złapała go za ramię i wyciągnęła z sali przesłuchań.
Rebus snuł się smętnie pośród ogólnego ożywienia panującego na St Leonard’s. Wszyscy byli przekonani, że przesłuchania Marra i Claire Benzie o czymś świadczą. No pewno, że o czymś.
– Żeby jeszcze wiedzieć o czym – mruknął, jednak nikt go nic słuchał. W szufladzie biurka znalazł trumienki, jakieś papiery i brudny papierowy kubek po kawie, który zostawił tu ktoś, komu nie chciało się poszukać kosza. Rebus zasiadł w starym fotelu Farmera, wyciągnął trumienki i rozłożył je na biurku, odsuwając na bok stertę papierów. Czuł, jak mu się morderca wymyka z rąk. Problem polegał na tym, że nowe dane można było uzyskać tylko za cenę nowej ofiary, a wcale nie był pewien, czy by tego chciał. Musiał sam przed sobą przyznać, że dowody, które wziął do domu i rozwiesił na ścianie, w rzeczywistości nie stanowiły dowodów. Były tylko mieszaniną poszlak i spekulacji, wiotką pajęczyną podejrzeń wziętych niemal z powietrza, na którą wystarczyło mocniej dmuchnąć, by zaczynała się rwać. Na podstawie zebranych dowodów można było równie dobrze przyjąć, że Betty-Anne Jesperson uciekła po kryjomu z tajemniczym kochankiem, a Hazel Gibbs w alkoholowym zamroczeniu wędrowała brzegiem White Cart Water, pośliznęła się, upadła i straciła przytomność. Może Paula Gearing umiała dobrze ukryć swą rozpacz i weszła do morza z własnej woli, a ta uczennica, Caroline Farmer, chciała tylko wyrwać się z małego szkockiego miasteczka i rozpocząć nowe życie w jakimś mieście w Anglii.
No to co, że ktoś w pobliżu zostawiał drewniane trumienki? Przecież nie było nawet pewne, że za każdym razem była to ta sama osoba. Jedynym na to dowodem była opinia stolarza. A protokoły autopsji nie wskazywały na to, by w ogóle popełniono jakieś przestępstwo… aż do czasu znalezienia trumienki w Kaskadach. To kolejne odstępstwo od dotychczasowej prawidłowości Flipa Balfour była pierwszą ofiarą, o której można z całą pewnością powiedzieć, że zginęła z rąk napastnika.
Objął głowę dłońmi, czując, że jeśli jej nie przytrzyma, to może mu za chwilę eksplodować. Zbyt wiele upiorów, zbyt wiele różnych „jeżeli” i „ale”. Zbyt dużo nagromadziło się smutku i bólu, poczucia straty i poczucia winy. To właśnie w takich chwilach miał zwyczaj składać nocne wizyty Conorowi Leary. Teraz nie było już nikogo, do kogo mógłby się zwrócić…
Pod numerem wewnętrznym Jean odezwał się jakiś męski głos.
– Przykro mi – powiedział – ostatnio trudno ją zastać.
– Macie dużo pracy?
– Niespecjalnie. Jean udała się znów na jakąś tajemniczą wycieczkę.
– Naprawdę?
Mężczyzna roześmiał się.
– Nie chodzi mi o wycieczkę autobusem, czy coś w tym rodzaju – wyjaśnił. – Od czasu do czasu podejmuje jakieś specjalne akcje. Wtedy mogliby w budynku zdetonować bombę, a ona i tak by nie zauważyła.
Rebus uśmiechnął się. Facet z muzeum mógłby równie dobrze mówić o nim. Tyle że Jean nic mu nie wspominała, że zajmuje się czymś poza normalną pracą. To oczywiście nie jego sprawa, ale…
– To co ją tym razem pochłonęło? – zapytał.
– Mmm, zaraz, niech sobie przypomnę… Burke i Harc, doktor Knox i całe to towarzystwo.
– Rezurekcjoniści?
– To dziwna nazwa, nie uważa pan? Bo w końcu trudno powiedzieć, żeby ich działalność prowadziła do zmartwychwstania. W każdym razie nie w chrześcijańskim sensie tego słowa.
– To prawda. – Mężczyzna przy telefonie irytował Rebusa swoim tonem i sposobem mówienia. Irytowało go również to, że tak łatwo udziela informacji o Jean. Nawet nie spytał go o nazwisko. Gdyby Steve Holly natknął się na tego faceta, mógłby się od niego wszystkiego dowiedzieć, pewnie łącznie z jej numerem telefonu i adresem domowym.
– Ale chyba najbardziej interesował ją ten lekarz, który robił sekcję zwłok Burke’a. Jak on się nazywał…?
Rebus przypomniał sobie portret w Domu Lekarza.
– Kennet Lovell? – zapytał.
– Właśnie. – Mężczyzna wydawał się nieco poirytowany tym, że Rebus wiedział. – Pan może pomaga Jean? Mam jej zostawić jakąś wiadomość?
– A nie wie pan przypadkiem, gdzie teraz jest?
– Nie zwierza mi się.
No i chwała Bogu, pomyślał Rebus i niemal powiedział to na głos. Ograniczył się jednak tylko do stwierdzenia, że nie zostawi żadnej wiadomości i rozłączył się. Jean dowiedziała się o Lovellu od Devlina, wtedy gdy snuł swoją teorię o tym, że to Lovell zostawił trumienki na Arthur’s Seat. Najwyraźniej poszła tym tropem. Mimo wszystko to dziwne, że nic mu o tym nie powiedziała…
Wlepił wzrok w biurko naprzeciwko, to, przy którym przedtem siedziała Wylie. Całe było zarzucone papierzyskami. Przymrużył oczy, wstał z miejsca i podszedłszy do biurka, zaczął przekładać kartki.
Na samym dnie leżały protokoły autopsji Hazel Gibbs i Pauli Gearing. Miał zamiar je odesłać. Wtedy w barze Ox profesor Devlin wyraźnie nalegał, by je zwrócić. I oczywiście miał rację. Nie były tu już do niczego potrzebne, a mogły się łatwo zawieruszyć lub trafić do niewłaściwych teczek wraz z masą dokumentów powstałych w trakcie śledztwa.
Rebus przeniósł je na swoje biurko, potem wszystkie inne papiery złożył na sąsiednie biurko. Trumienki wróciły do dolnej szuflady, z wyjątkiem tej pochodzącej z Kaskad, którą wsadził do reklamówki z jakiegoś sklepu. Z pojemnika fotokopiarki wyciągnął arkusz papieru A4 – było to jedyne miejsce w całym biurze, gdzie zawsze można było znaleźć kawałek czystego papieru – i napisał na nim: CZY KTOŚ BYŁBY ŁASKAW WYSŁAĆ TE DOKUMENTY NA PODANE ADRESY, JEŻELI TO MOŻLIWE NAJPÓŹNIEJ DO PIĄTKU. DZIĘKI, J.R.
Rozejrzał się i dopiero teraz dotarło do niego, że wprawdzie na parking komisariatu wjechał za samochodem Siobhan, lecz teraz nigdzie jej tu nie ma.
– Powiedziała, że jedzie na Gayfield Square – wyjaśnił któryś z kolegów.
– Kiedy?
– Pięć minut temu.
A więc podczas jego rozmowy telefonicznej z facetem z muzeum.
– Dzięki – rzucił i biegiem ruszył do samochodu.
Z St Leonard’s na Gayfield Square nie da się szybko przejechać, więc Rebus musiał popełnić szereg wykroczeń na kolejnych światłach i skrzyżowaniach. Przed komisariatem nie było jej samochodu, ale kiedy wparował do środka, od razu się na nią natknął. Stała na korytarzu, spokojnie gawędząc z Grantem Hoodem ubranym w kolejny podejrzanie nowy garnitur i świecącym świeżą opalenizną.
– Siedzisz twarzą do słońca, Grant? – zapytał Rebus. – Zdawało mi się, że ten twój pokój w Pałacu nie ma nawet okna.
Hood machinalnie dotknął ręką policzka.
– Może mnie troszkę chwyciło. – Po czym udając, że dostrzega kogoś w drugim końcu korytarza, dodał pospiesznie: – Przepraszam, ale muszę… – I już go nie było.
– Zaczynam się martwić o naszego Granta – mruknął Rebus.
– Jak myślisz: samoopalacz czy solarium?
Rebus wolno pokręcił głową na znak, że sam nie wie. Grant rzucił przez ramię spojrzenie w ich kierunku i wdał się z kimś w ożywioną rozmowę, jakby od dawna na to czekał. Rebus przysiadł na biurku.
– Coś nowego? – zapytał.
– Marra już wypuścili. Wszystko, co udało się z niego wyciągnąć to tyle, że Flipa go rzeczywiście pytała o masonów.
– A jak wyjaśnił to, że nas okłamał?
Wzruszyła ramionami.
– Mnie tam nie było, to nie wiem. – Sprawiała wrażenie trochę rozdrażnionej.