Выбрать главу

Jednak żadna z tych wątpliwości nie usprawiedliwiała tego, co teraz robi, tego, że się tak samotnie naraża. Było to zachowanie równie idiotyczne jak to, o co wiecznie miała pretensje do Rebusa. Może pchnął ją do tego Grant pozujący na „gracza drużynowego”, z tymi swoimi garniturami i tą opalenizną tak świetnie wypadającą w telewizji i zapewniającą właściwy wizerunek funkcjonariusza policji.

Wiedziała już, że ta gra jest nie dla niej.

Wielokrotnie zdarzało jej się w przeszłości wyjść poza szereg, jednak zawsze szybko do niego wracała. Czasami łamała jakiś przepis – nic poważnego, nic co mogłoby zagrozić jej przyszłej karierze – i szybko wskakiwała na powrót w utarte koleiny. Nie była urodzoną buntowniczką tak jak Rebus, jednak wielokrotnie już stwierdziła, że bardziej jej się podoba po jego stronie barykady niż po stronie takiego Granta czy Dereka Linforda… czyli tych, którzy rozgrywali własne gry, mając na uwadze jeden tylko ceclass="underline" zawsze trzymać z tymi, od których coś zależy, czyli takimi jak Colin Carswell.

Był czas, że zdawało jej się, że będzie mogła się czegoś nauczyć od Gill Templer, jednak Gill bardzo szybko dobiła do innych. Musiała dbać o własne interesy, niezależnie od ceny, jaką przyszło jej płacić. By awansować, Gill musiała przymykać oko na najpaskudniejsze cechy takich ludzi jak Carswell i własne odczucia chować do jakiejś wewnętrznej pancernej kasetki.

Jeśli awansować równało się rezygnować z części samej siebie, Siobhan nie była tym zainteresowana. Wyczuła to już podczas tamtej kolacji u Hadriana, kiedy Gill dała jej wyraźnie do zrozumienia, czego od niej oczekuje.

Więc może teraz, tkwiąc na tym samotnym posterunku, właśnie to robiła: starała się udowodnić coś samej sobie. Może naprawdę nie chodzi o Quizmastera i jego gry, a tylko o nią samą.

Poprawiła się na fotelu, by lepiej widzieć ekran laptopa. Załogowała się do sieci od razu, gdy tylko wsiadła do samochodu i od tej chwili była cały czas podłączona. Brak było nowych wiadomości, napisała więc sama: Spotkanie aktualne. Do zobaczenia. Siobhan.

I kliknęła przycisk „wyślij”.

Potem wyłączyła komputer, odłączyła od niego telefon i podłączyła zasilacz. Bateria i tak wymagała doładowania. Wsadziła jedno i drugie pod fotel pasażera, upewniając się, że nie są dla przechodniów widoczne: nie chciała, by ktoś włamał się do samochodu. Wysiadła z samochodu i sprawdziła, czy wszystkie drzwi są pozamykane i czy miga czerwona kontrolka alarmu.

Zostały jeszcze niecałe dwie godziny, więc trzeba jakoś ten czas zabić…

Jean Burchill wielokrotnie próbowała się dodzwonić do profesora Devlina, ale wciąż nikt nie odpowiadał. W końcu napisała krótki liścik, w którym prosiła go o kontakt, i postanowiła doręczyć go osobiście. Siedząc w taksówce, zastanawiała się, skąd się u niej wziął ten pośpiech i doszła do wniosku, że chyba chce się jak najszybciej uwolnić od Kenneta Lovella. Zajmował jej ostatnio zbyt dużo czasu w ciągu dnia, a ostatniej nocy nawiedził ją nawet we śnie, w którym tak długo okrawał szkielet z mięśni, że pod spodem ukazała się nagle drewniana konstrukcja stołu. Wokół stali jej koledzy z pracy i bili brawo, a coś, co zaczęło się jako autopsja, przerodziło się nagle w występ estradowy.

Jeśli zgłębianie życia Lovella miało się posunąć do przodu, potrzebowała jakiegoś dowodu na jego stolarskie zainteresowania. Bez tego tkwiła w ślepym zaułku. Zapłaciła za taksówkę i z liścikiem w ręku stanęła przed drzwiami kamienicy profesora. Okazało się, że przy drzwiach nie ma skrzynki na listy. Widocznie każde mieszkanie miało własną skrzynkę, a listonosz tak długo naciskał kolejne przyciski domofonu, aż go ktoś wpuścił do środka. Pomyślała, że mogłaby wsunąć list przez szparę pod drzwiami, obawiała się jednak, że zawieruszy się wśród zalewu reklamówek i pozostanie niezauważony. Przyjrzała się tabliczce z przyciskami. Obok przycisku profesora było tylko napisane D. DEVLIN. Pomyślała, że może jednak już wrócił i nacisnęła przycisk. Kiedy nikt się nie odezwał, zaczęła czytać pozostałe nazwiska, zastanawiając się, do kogo zadzwonić. I wtedy nagle domofon zachrypiał.

– Halo?

– Doktor Devlin? Tu Jean Burchill z muzeum. Czy moglibyśmy zamienić słowo…?

– Panna Burchill? Jakaż miła niespodzianka.

– Próbowałam telefonować, ale…

Przerwał jej brzęczyk sygnalizujący, że drzwi zostały odblokowane.

Devlin czekał na nią na klatce schodowej przed swoimi drzwiami. Miał na sobie białą koszulę z podwiniętymi rękawami i spodnie na szerokich szelkach.

– Proszę, proszę – powiedział, podając jej rękę.

– Przepraszam za najście.

– Nic podobnego, młoda damo. Proszę do środka. Obawiam się, że uzna pani moje gospodarstwo za nieco bałaganiarskie… – Wprowadził ją do salonu zawalonego kartonami i książkami. – Zajmuję się właśnie oddzielaniem ziarna od plew – poinformował ją.

Podniosła jakąś walizeczkę i otworzyła ją. W środku były stare narzędzia chirurgiczne.

– Mam nadzieję, że pan tego nie wyrzuca. Może muzeum byłoby zainteresowane…

Devlin skinął głową.

– Jestem w stałym kontakcie z kuratorem Domu Lekarza. On też jest zdania, że w ich ekspozycji może się znaleźć miejsce na kilka moich rzeczy.

– Major Cawdor?

Devlin uniósł brwi.

– Zna go pani?

– Rozmawiałam z nim o portrecie Kenneta Lovella.

– A więc traktuje pani serio moją teorię?

– Pomyślałam, że warto się temu bliżej przyjrzeć.

– Doskonale. – Devlin klasnął w dłonie. – No i do czego pani doszła?

– Do niczego. Właśnie dlatego tu jestem. Nie udało mi się znaleźć żadnej wzmianki na temat stolarskich zainteresowań Lovella.

– Och, zapewniam panią, że jest to udokumentowane, choć zetknąłem się z tym wiele lat temu.

– Pamięta pan gdzie?

– W jakiejś monografii czy rozprawie naukowej… doprawdy nie pamiętam. A może to była jakaś praca dyplomowa?

Jean pokiwała głową. Jeśli to praca dyplomowa, to można jej szukać tylko w archiwum uniwersyteckim. W żadnej innej bibliotece nie będzie po niej śladu.

– Powinnam sama na to wpaść – przyznała.

– Ale czy nie uważa pani, że to niezwykła postać? – zapytał Devlin.

– Z całą pewnością żył pełnią życia… w odróżnieniu od jego żon.

– Była pani na jego grobie? – Aż się uśmiechnął z naiwności tego pytania. – Oczywiście, że pani była. I wynotowała sobie pani jego małżonki. No i, co pani sobie pomyślała?

– W pierwszej chwili nic szczególnego… ale potem, kiedy się nad tym zastanowiłam…