– Zaczęła się pani zastanawiać, czy przypadkiem ktoś im nie pomógł w ostatniej podróży? – Znów się uśmiechnął. – To się samo narzuca, prawda?
Do Jean dotarł nagle zaduch panujący w mieszkaniu: woń starego potu. Czoło Devlina było zroszone, a jego okulary wyglądały jak zaparowane. Zdumiało ją, że coś przez nie widzi.
– Bo któż łatwiej niż anatomopatolog może zatuszować morderstwo?
– Myśli pan, że on je zamordował?
Pokręcił głową.
– Nie da się tego po tylu latach stwierdzić ani wykluczyć, To jedynie moje spekulacje.
– Ale dlaczego miałby to zrobić?
Devlin wzruszył ramionami, a jego szelki naprężyły się.
– Może dlatego, że mógł. A jak pani myśli?
– Tak się zastanawiałam… W sekcji Burke’a uczestniczył jako bardzo młody człowiek. Młody i pewnie wrażliwy. To by mogło tłumaczyć, dlaczego potem uciekł do Afryki…
– I Bóg jeden wie, jakie potworności musiał tam oglądać – dodał Devlin.
– Bardzo by nam pomogło, gdybyśmy odnaleźli jego korespondencję.
– Chodzi pani o listy między nim a pastorem Kirkpatrickiem?
– Nie wie pan przypadkiem, gdzie mogą być?
– Pewnie odeszły w niepamięć. Rzucone na stos przez jakiegoś potomka dzielnego pastora…
– A pan robi to samo ze swoją przeszłością.
Devlin rozejrzał się po panującym wokół bałaganie.
– Istotnie – powiedział. – Selekcjonuję to, po czym historia będzie sądzić moje skromne dokonania.
Jean wzięła do ręki fotografię kobiety w średnim wieku, w wieczorowym stroju.
– To pańska żona – domyśliła się.
– Tak, moja Anne. Odeszła latem tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego. I zapewniam panią, że z przyczyn naturalnych.
Jean spojrzała na niego zdziwiona.
– Dlaczego musi mnie pan zapewniać?
Uśmiech zniknął z jego twarzy.
– Była dla mnie całym światem… więcej niż światem… – Klasnął w dłonie. – Ależ ze mnie gospodarz, nawet nie zaproponowałem pani nic do picia. Może herbaty?
– Z przyjemnością.
– Niestety bez żadnych rarytasów, zwykłe torebki herbaty PG – powiedział z wymuszonym uśmiechem.
– A potem może zechce mi pan pokazać ten stół zrobiony przez Lovella.
– Ależ oczywiście. Stoi w jadalni. Kupiłem go w markowym sklepie z antykami, choć muszę przyznać, że nie mieli stu procentowej pewności co do jego pochodzenia – był to, jak mawiają, tak zwany caveat emptor – ale oni umieli przekonywać, a ja chciałem im wierzyć. – Zdjął okulary i przetarł je chusteczką. Kiedy je znów włożył, jego oczy zdały się powiększone. – Aha, herbata – powtórzył i ruszył do kuchni. Jean poszła za nim.
– Długo pan tu mieszka? – spytała.
– Od kiedy Anne odeszła. W naszym dawnym domu zbyt wiele mi ją przypominało.
– Więc już trzydzieści lat?
– Prawie – dotarł do kuchni. – Zajmie mi to moment.
– Oczywiście. – Zawróciła do salonu. Latem 1972 roku umarła mu żona… Minęła otwarte na oścież drzwi do jadalni. Niemal całą powierzchnię pokoju zajmował ogromny stół. Na blacie leżała skończona układanka… chociaż nie, nie do końca: brakowało w niej jednego kawałka. Układanka przedstawiała widok Edynburga z lotu ptaka. Sam stół miał dość prostą konstrukcję. Podeszła bliżej i przyjrzała się wypolerowanemu drewnu stołu. Nogi były masywne i pozbawione wszelakich ozdób. Czysta funkcjonalność, pomyślała. Ułożenie puzzli musiało mu zająć wiele godzin… może nawet dni. Rozejrzała się wokół za brakującym kawałkiem i dostrzegła go – leżał niemal całkowicie schowany za jedną z nóg. Kucnęła, by go podnieść, i zauważyła, że stół ma zmyślną skrytkę. W miejscu, gdzie schodziły się dwie połowy blatu znajdowała się wstawka, a w nią wbudowano niewielką szafkę. Spotkała się już z podobnymi konstrukcjami, nigdy jednak nie pochodziły z dziewiętnastego wieku. Zastanowiła się, czy czasem profesor nie dał się nabrać na kupno mebla znacznie młodszego niż z czasów Lovella… Wcisnęła się pod stół i spróbowała otworzyć skrytkę. Drzwiczki nie ustępowały i już chciała zrezygnować, gdy nagle odskoczyły, a jej oczom ukazała się zawartość skrytki.
Hebel, ekierka i dłuta.
Mała ręczna piłka i trochę gwoździ.
Narzędzia stolarskie!
Kiedy obejrzała się, w drzwiach stał profesor Devlin.
– O, znalazła pani ten brakujący kawałek – powiedział.
Ellen Wylie słyszała o pogrzebie, o pojawieniu się na nim Ranalda Marra i o serdecznym powitaniu go przez Balfoura. W komisariacie West End komentowano też to, jak go potem przywieziono na przesłuchanie i zaraz wypuszczono.
– To jakiś przekręt – stwierdził Shug Davidson. – Ktoś gdzieś pociąga za sznurki.
Mówiąc to, nie patrzył na nią, bo nie musiał. Wiedzieli oboje bez słów. Czyż nie to samo chciała zrobić, wchodząc w układy ze Steve’em Hollym? Tyle że tak się jakoś porobiło, że to on stał się lalkarzem, a ona jego marionetką. Mowa Carswella, wygłoszona wtedy na odprawie, była jak nóż, który przecina nie tylko naskórek, ale wbija się głęboko w ciało i sprawia nieznośny ból. Kiedy potem wezwali ich do gabinetu, miała niemal nadzieję, że zdradzi się swym zachowaniem. Tylko że wtrącił się Rebus i wszystko wziął na siebie, a ona poczuła się jeszcze gorzej.
Shug Davidson najwyraźniej znał prawdę… i wprawdzie był jej kolegą z pracy i kumplem, to był też zaprzyjaźniony z Rebusem. Znali się obaj od bardzo dawna. I teraz w każdej jego uwadze doszukiwała się podtekstu. Nie potrafiła się otrząsnąć i jej rodzimy komisariat, który jeszcze tak niedawno stanowił dla niej azyl, teraz stał się miejscem obcym i wrogim.
I dlatego właśnie wybrała się znów na St Leonard’s, gdzie okazało się, że sala operacyjna wydziału śledczego świeci pustkami. Torba z ubraniem wisząca na wieszaku oznaczała, że przynajmniej jeden z tutejszych funkcjonariuszy udał się na pogrzeb i wróci, by się przebrać w zwykłe ubranie. Pomyślała, że to pewnie Rebus, ale nie była pewna. Na jego biurku leżała reklamówka, a w niej jedna z trumienek. Tyle włożyli w to pracy i żadnych efektów. Obok leżały teczki z protokołami sekcji i czekały, aż kłoś wykona polecenie wypisane na przypiętej do nich kartce. Wzięła pierwszą z brzegu teczkę i usiadła na fotelu Rebusa. Niemal bezwiednie rozwiązała tasiemkę, wzięła do ręki pierwszy z wierzchu protokół i zaczęła czytać.
Oczywiście robiła to już wcześniej. Ściślej mówiąc, robił to profesor Devlin, a ona siedziała obok i notowała jego wszelkie uwagi. Było to powolne i żmudne zajęcie, jednak dopiero teraz zdała sobie sprawę, że sprawiało jej satysfakcję – dawało poczucie, że w tej masie zapisanych na maszynie kartek może się kryć jakaś tajemnica; że uczestniczy w czymś ważnym, choć ściśle mówiąc, nie było to śledztwo; że współpracuje z Rebusem, który podchodzi do pracy z największą z nich wszystkich pasją i który w skupieniu ogryzał koniec ołówka albo marszczył czoło, albo nagle gwałtownie się przeciągał, że aż mu trzeszczały kości. Miał opinię samotnika, a mimo to włączył ją do pracy, dawał jej samodzielne zadania i dzielił się z nią odpowiedzialnością. Oskarżyła go, że robi to z litości, jednak tak naprawdę w to nie wierzyła. Na pewno miał zwyczaj się umartwiać, ale chyba było mu z tym dobrze… i innym wokół niego też.
Przewracając kolejne kartki, zdała sobie nagle sprawę, po co tu w ogóle przyszła: chciała wyrazić wobec niego żal w sposób, jaki on zrozumie… A potem uniosła głowę i zobaczyła, że stoi kilka kroków od niej i patrzy na nią w milczeniu.
– Od jak dawna tam stoisz? – spytała, upuszczając kilka stronic.