Jean starała się zapanować nad oddechem. Postanowiła, że spróbuje się puścić stołu i zwolniła palce zaciśnięte na jego krawędzi.
– Nie rozumiem. Przecież pan pomagał w śledztwie…
– Raczej utrudniałem. Któż oparłby się takiej okazji? W końcu brałem udział w śledztwie na swój temat, mogłem patrzyć, jak to robią…
– To pan zabił Philippę Balfour?
Devlin z niesmakiem wykrzywił twarz.
– Nic podobnego.
– Ale to pan zostawił tę trumienkę…?
– Oczywiście, że nie! – mruknął gniewnie.
– Więc minęło już pięć lat od pańskiej ostatniej… – Zawahała się, szukając właściwego słowa. – Od pańskiej ostatniej działalności?
Zrobił kolejny krok w jej stronę. Nagle zdało jej się, że słyszy jakieś dźwięki i dopiero po chwili dotarło do niej, że to on. Nucił jakąś melodię.
– Poznaje to pani? – zapytał. W kącikach ust zebrały mu się białe drobiny śliny. – To Swing Low, Sweet Chariot [Pieśń z gatunku spirituals opowiadająca o rydwanie, który nisko się kołysząc, przybywa wysłany przez anioły, by zabrać śpiewającego do niebiańskiego domu.]. Organista grał to na pogrzebie Anne. – Pochylił głowę i uśmiechnął się. – Proszę mi powiedzieć, panno Burchill, co trzeba zrobić, jeśli rydwan nie dość nisko się kołysze?
Pochyliła się i sięgnęła do skrytki po dłuto. Nagle chwycił ją za włosy i pociągnął do tyłu. Krzyknęła, wciąż próbując wymacać dłonią coś, co mogłoby jej posłużyć za broń. Dotknęła chłodnej drewnianej rękojeści. Skóra na głowie ją piekła jak poparzona. Straciła równowagę i upadając, wbiła mu dłuto w nogę koło kostki. Nawet nie drgnął. Dźgnęła go ponownie, jednak on już zaczynał ją ciągnąć za włosy w stronę drzwi. Uniosła się nieco i całym ciężarem runęła na niego, tak że oboje uderzyli o framugę drzwi, wytoczyli się z jadalni i znaleźli w holu. Dłuto wypadło z jej dłoni. Klęczała na czworakach, kiedy wymierzył jej pierwszy cios. Cios był tak silny, że aż jej rozbłysło w oczach. Spiralny wzór na dywanie zdawał się układać w znaki zapytania.
Jakież to idiotyczne, pomyślała, że coś takiego musiało się jej przytrafić… Wiedziała, że musi wstać i podjąć walkę. Przecież to stary człowiek… Kolejny cios aż ją podrzucił. Widziała leżące obok dłuto… do drzwi wyjściowych było niecałe pięć metrów… Devlin chwycił ją za nogi i zaczął wlec w stronę salonu… Jego dłonie zacisnęły się na jej kostkach z siłą imadła. O Chryste, pomyślała, o Chryste, o Chryste… Jej dłonie ślizgały się po dywanie, szukając jakiegokolwiek chwytu, jakiegoś narzędzia obrony… Znowu krzyknęła. W uszach huczała jej krew i wcale nie była pewna, czy w ogóle wydaje z siebie jakiś dźwięk. Żabka jednej z jego szelek puściła i poła koszuli wyszła ze spodni.
Tylko nie tak… tylko nie tak…
John nigdy by jej tego nie wybaczył…
Okolice Canonmills i Inverleith uważane były za łatwy rewir: nie było tu osiedli mieszkaniowych, a za to na każdym kroku czuło się dyskretną zamożność tej okolicy. Patrolujący te strony radiowóz zawsze stawał pod bramą ogrodu botanicznego, vis a vis parku Inverleith. Ulica Arboretum Place miała podwójną szerokość i niewielkie natężenie ruchu, dzięki czemu była ulubionym miejscem na krótką przerwę na przekąskę. Posterunkowy Anthony Thompson miał zawsze ze sobą termos z herbatą, a jego partner, Kenny Milland, kupował dla nich herbatniki w czekoladzie – Orange Club Jacobsa albo, tak jak dziś, wafle z nadzieniem karmelowym Tunnocka.
– Pycha – powiedział Thomson, choć jego zęby były wyraźnie innego zdania. Na każdy kontakt z czymś słodkim jeden z jego zębów trzonowych reagował głuchym pobolewaniem. Jako że od Pucharu Świata w 1994 roku nie spojrzał nawet w stronę dentysty, o czekającej go wizycie myślał z rosnącą niechęcią.
Milland słodził herbatę, Thompson nie. Z tego właśnie powodu Milland miał zawsze przy sobie kilka jednorazowych porcji cukru w saszetkach i łyżeczkę. Saszetki pochodziły z restauracji jednej z hamburgerowych sieci, w której pracował jego starszy syn. Praca nie była fascynująca, ale miała swoje zalety, a ponadto mówiło się głośno o czekającym Jasona awansie.
Thompson kochał wszystkie amerykańskie filmy o gliniarzach – od Brudnego Harr’ego począwszy, a na Siedem skończywszy – więc kiedy robili przerwę, czasami wyobrażał sobie, że stoją gdzieś pod nowojorską pączkarnią, z nieba leje się żar, słońce oślepia, a radio odzywa się z wezwaniem do akcji. Oni wtedy wyrzucają kubki z nie dopitą kawą i paląc opony, ruszają w pościg za bandytami, którzy właśnie obrabowali bank, albo za bandą jakichś krwawych morderców…
Niestety Edynburg nie dawał większych szans, by można było liczyć na jednych czy na drugich. Raz strzelanina w pubie, raz młodociani włamywacze samochodowi (jednym z nich okazał się syn znajomego) i raz ludzkie zwłoki w kontenerze na gruz – tak wyglądały najważniejsze wydarzenia w jego dwudziestoletniej karierze policyjnej. Kiedy więc radio nagle ożyło, podając szczegóły samochodu i kierowcy, Anthony Thompson aż podskoczył.
– Ty, Kenny, a czy ten nie pasuje do tego opisu?
Milland obrócił się i spojrzał przez okno na samochód zaparkowany tuż obok.
– Bo ja wiem – powiedział niepewnie. – Tak naprawdę, to nie słuchałem – dodał i ugryzł kolejny kawałek wafelka. Ale Thompson już się połączył z dyspozytorem i poprosił o powtórzenie numerów rejestracyjnych. Potem wysiadł z radiowozu, obszedł go wokół i przyjrzał się tablicy rejestracyjnej samochodu obok.
– Stoimy tuż obok niego – oznajmił partnerowi, a potem ponownie połączył się z dyspozytorem.
Dyspozytor przekazał wiadomość Gill Templer, która natychmiast wysłała w ten rejon kilku funkcjonariuszy z ekipy śledczej pracującej dotąd nad sprawą Balfour. Potem połączyła się z posterunkowym Thompsonem
– Thompson, jak myślicie, czy ona może być w ogrodzie botanicznym, czy w parku Inverleith?
– Mówi pani, że chodzi o spotkanie?
– Tak przypuszczamy.
– No cóż, w parku są wielkie puste przestrzenie, gdzie łatwo kogoś zauważyć. Natomiast w ogrodzie botanicznym są różne zakamarki, gdzie można usiąść i pogadać.
– Zatem uważacie, że chodzi o ogród botaniczny?
– Tylko że go niedługo zamykają… więc może jednak nie.
Gill Templer westchnęła głęboko.
– Bardzo mi pomogliście, posterunkowy.
– Ogród botaniczny jest ogromny, pani komisarz. Można by tam posłać paru ludzi i poprosić obsługę o pomoc. W tym czasie my z kolegą moglibyśmy sprawdzić park.
Gill zastanowiła się nad tą propozycją. Nie chciała spłoszyć Quizmastera, Siobhan zresztą też nie. Chciała mieć ich oboje na Gayfield Square. Funkcjonariusze z ekipy śledczej, którzy byli już w drodze, ubrani po cywilnemu, mogli uchodzić za spacerowiczów. Policjanci w mundurach nie.
– Nie – powiedziała – nie trzeba. Zaczniemy od ogrodu botanicznego. Wy zostańcie na miejscu, w razie gdyby wróciła do samochodu…