Miliard z rezygnacją wzruszył ramionami.
– Ale przynajmniej się starałeś, Tony – powiedział, kończąc wafelka i gniotąc papierek.
Thompson milczał ponuro. Jego chwila chwały skończyła się, nim się nawet zaczęła.
– Znaczy siedzimy tu na dupie, tak? – dodał jego partner i wyciągnął ku niemu kubek. – Zostało tam jeszcze trochę herbaty?
W herbaciarni Du The nie nazywali tego herbatą. Tam się to nazywało „napar ziołowy”: dokładnie z czarnej porzeczki i korzenia żeń-szenia. Siobhan pomyślała, że wprawdzie smakuje to całkiem nieźle, jednak kropla mleka nieco złagodziłaby ostrość. Herbata ziołowa i kawałek ciasta marchewkowego. W kiosku obok kupiła wczesne wydanie gazety popołudniowej. Na trzeciej stronie było zdjęcie trumny Flipy niesionej na ramionach żałobników. Obok znajdowały się małe fotografie rodziców Flipy i kilku znanych osobistości, których obecności na pogrzebie nawet nie zauważyła.
Miała za sobą spacer przez całą długość ogrodu botanicznego. Początkowo nie zamierzała iść aż tak daleko, ale nim się spostrzegła, była już obok bramy wschodniej, od strony Inverleith Row. W prawo, w stronę Canonmills, ciągnął się rząd sklepów i kawiarni. Wciąż jeszcze miała czas… Pomyślała, czy nie przestawić samochodu, jednak zdecydowała, że go zostawi. Nie była pewna, jak wygląda sytuacja z parkowaniem tam, gdzie zmierzała. A potem przypomniała sobie, że zostawiła telefon pod fotelem pasażera. Ale było już za późno: gdyby teraz poszła z powrotem przez cały ogród botaniczny, a potem chciała tu wrócić lub nawet podjechać, mogłaby się spóźnić na spotkanie. Nie wiedziała, na ile Quizmaster okaże się cierpliwy.
Podjęła więc decyzję – zostawiła gazetę na stoliku w herbaciarni i ruszyła z powrotem w stronę ogrodu botanicznego. Tym razem jednak minęła wejście i poszła dalej wzdłuż Inverleith Row. Tuż przed boiskiem do rugby na Goldenacre skręciła w prawo, a uliczka stopniowo przemieniła się w dróżkę. Kiedy minęła narożnik i znalazła się obok bramy cmentarza Warriston, zaczynało się już robić ciemno.
Nikt nie zareagował na naciskanie przycisku domofonu Devlina, więc Rebus zaczął po kolei naciskać inne przyciski w nadziei, że ktoś się odezwie. Przedstawił się i został wpuszczony, Ellen Wylie wcisnęła się tuż za nim. Na schodach go nawet wyprzedziła, pierwsza dotarła na podest przed drzwiami Devlina i zaczęła równocześnie naciskać przycisk dzwonka, walić pięścią w drzwi i potrząsać klapką na szparze na listy.
– Niedobrze – powiedziała.
Rebus, który złapał już oddech, ukucnął pod drzwiami, odchylił klapkę na szparze na listy i zajrzał do środka.
– Profesorze Devlin? – zawołał. – Tu John Rebus. Muszę z panem porozmawiać.
Piętro niżej uchyliły się drzwi i wyjrzała zza nich czyjaś głowa.
– Wszystko w porządku – uspokoiła Wylie nerwowego lokatora. – Jesteśmy z policji.
– Cii! – syknął Rebus i przystawił ucho do szpary.
– Co jest? – szepnęła Wylie.
– Coś słyszę… – Brzmiało to jak ciche miauczenie kota. – Devlin chyba nie ma żadnych zwierząt, prawda?
– Nic mi o tym nie wiadomo.
Rebus znów przytknął oko do szpary na listy. Hol był pusty. Drzwi prowadzące do salonu były lekko uchylone. Wyglądało na to, że zasłony na oknach są zaciągnięte, bo wnętrze pokoju było ciemne. A potem wytrzeszczył oczy ze zgrozy.
– Boże Święty – szepnął i podniósł się na nogi. Zrobił krok do tyłu, a potem z całej siły kopnął w drzwi, raz, drugi, trzeci. Drewno zajęczało, ale nie puściło. Walnął w drzwi ramieniem, ale wciąż bez skutku.
– Co jest? – powtórzyła Wylie.
– Tam ktoś jest.
Już brał rozpęd do następnego ataku na drzwi, ale Wylie go powstrzymała.
– Razem – zaproponowała.
Tak też zrobili. Policzyli do trzech i jednocześnie runęli na drzwi. Zamek zaskrzypiał. Za drugą próbą puścił i drzwi stanęły otworem. Wylie z rozpędu wpadła do środka i wylądowała na czworakach. Kiedy uniosła głowę, dostrzegła to, co wcześniej widział Rebus. Niemal przy samej podłodze, ze szpary w uchylonych drzwiach salonu wystawała czyjaś ręka starająca się szerzej otworzyć drzwi.
Rebus skoczył do drzwi, pchnął je i ujrzał Jean. Leżała na podłodze z twarzą posiniaczoną, pokrytą skorupą krwi i śluzu, z włosami rozwichrzonymi i sklejonymi potem i krwią. Jedno oko miała opuchnięte i niemal zupełnie zamknięte. Wraz z oddechem z jej ust wydobywała się różowa piana ze śliny i krwi.
– Chryste Panie! – wykrzyknął Rebus, opadając na kolana i przelatując jej ciało wzrokiem w poszukiwaniu ran. Nie chciał jej dotykać w obawie, że może mieć jakieś złamania. Pomyślał, że dość się już wycierpiała.
Wylie też już dotarła do salonu i rozejrzała się. Wokół było prawdziwe pobojowisko, jakby na podłodze leżała połowa zawartości całego mieszkania. Widać też było krwawy ślad wyznaczający drogę, po której Jean doczołgała się do drzwi.
– Wezwij karetkę – powiedział Rebus drżącym głosem i zwracając się do Jean, dodał: – Jean, co on ci zrobił? – A potem patrzył, jak jej zdrowe oko wypełnia się łzami.
Wylie zadzwoniła po karetkę. W trakcie rozmowy zdawało jej się, że z holu słyszy jakieś odgłosy. Może nerwowy lokator z dołu postanowił sprawdzić, co się tu dzieje, pomyślała. Wyjrzała, ale hol był pusty. Podała do słuchawki adres, raz jeszcze powtórzyła, że to sprawa nie cierpiąca zwłoki i rozłączyła się. Rebus pochylił głowę tuż obok twarzy Jean i Wylie zdała sobie sprawę, że ranna stara się mu coś powiedzieć. Wargi miała opuchnięte, a jej zęby zdawały się ruszać.
Rebus spojrzał na Wylie oczami rozszerzonymi ze zdumienia.
– Pyta, czy go mamy – powiedział.
Jednak Wylie natychmiast zrozumiała pytanie, podbiegła do okna i rozsunęła kotarę. Donald Devlin właśnie przemykał na drugą stronę ulicy, ciągnąc za sobą jedną nogę i trzymając wyciągniętą przed sobą zakrwawioną lewą rękę.
– Skurwiel jeden! – wrzasnęła Wylie i runęła w stronę drzwi.
– Nie! – głos Rebusa bardziej przypominał ryk zwierzęcia, zerwał się na nogi. – Zostaw go mnie.
Pędząc w dół po dwa schody, pomyślał, że Devlin musiał się ukryć w jednym z pozostałych pokoi. Odczekał, aż oboje zajęli się Jean i wtedy się wymknął. Swoim przyjściem przerwali mu znęcanie się nad nią. Rebus wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby nie zjawili się w porę…
Kiedy wyskoczył na chodnik, Devlina już nigdzie nie było widać, jednak świeże ślady krwi były tak wyraźne, że stanowiły trop nie do zgubienia. Dojrzał go, gdy przeprawiał się na drugą stronę Howe Street, kierując ku St Stephen Street. Rebus szybko nadrabiał dystans, jednak w pewnej chwili potknął się o jakąś nierówność na chodniku i wywrócił, lekko skręcając sobie nogę w kostce. Devlin był wprawdzie po siedemdziesiątce, ale zdawało się to nie mieć większego znaczenia: napędzała go determinacja człowieka opętanego. Rebus miał już wcześniej do czynienia z takimi sytuacjami. Desperacja i adrenalina potrafią stworzyć piorunującą mieszaninę…
Krople krwi na ulicy wciąż wskazywały mu drogę. Rebus zwolnił, starając się nie forsować skręconej kostki. Przed oczyma miał obraz umęczonej twarzy Jean. Wprowadził numer na klawiaturze telefonu komórkowego, pomylił kolejność cyfr i musiał zacząć od nowa. Kiedy ktoś się zgłosił, wykrzyczał do słuchawki prośbę o wsparcie.
– Nie rozłączam się – powiedział na koniec. W ten sposób będzie mógł ich zawiadomić, jeśli Devlin wsiądzie nagle do taksówki czy autobusu.
Devlin znów się pojawił w polu widzenia, by po chwili zniknąć za rogiem, po skręcie w Kerr Street. Nim Rebus dotarł do narożnika, Devlin zniknął. Na wprost ciągnęły się Deanhaugh Street i Raeburn Place, pełne przechodniów i samochodów, jako że zaczęła się już pora wieczornych powrotów do domów. Podążanie po śladach krwi Devlina stało się wśród tłumu przechodniów dużo trudniejsze. Rebus przeszedł na światłach na drugą stronę i znalazł się na ulicy prowadzącej na most nad Water of Leith… Rozchodziło się stąd kilka dróg, którymi Devlin mógł się udać, a ślady krwi nagle się urwały. Czy przeszedł na drugą stronę w kierunku Saunders Street, czy może zawrócił w stronę Hamilton Place? Rebus oparł się o poręcz, by choć na chwilę odciążyć bolącą kostkę i przypadkiem spojrzał w dół na leniwy nurt rzeki.