Выбрать главу

– Jeden mój znajomy grywa w golfa w Gullane. To jest faktycznie w Edynburgu, ty palancie. I to samo, jeśli chodzi o Kaskady. Więc te twoje pomysły, żeby całą wycieczkę wpisać w koszty, możesz sobie w dupę wsadzić.

– Nie ma problemu.

– A gdzie ty w ogóle jesteś?

Holly rozejrzał się po ciągnących się po horyzont i poprzedzielanych miedzami polach. Gdzieś w oddali słychać było warkot traktora.

– Sterczę na cmentarzu i czekam na Tony’ego. Za parę minut wybieram się do Jałowców i pojadę za nimi do kościoła.

– Naprawdę? Możesz to jeszcze raz powtórzyć?

– Co mam powtórzyć?

– Te pieprzone brednie, które ci właśnie spłynęły z jęzora.

Holly oblizał sobie wargi.

– Nie rozumiem – sapnął, myśląc jednocześnie: Co tu jest grane, do cholery? Doczepili mi do samochodu jakiś nadajnik, czy jak?

– Tony dzwonił do grafika nie dalej jak pięć minut temu. A tak się składa, że akurat grafik stał tuż obok mojego pieprzonego biurka. A może chcesz zgadnąć, skąd twój zaginiony fotoreporter zadzwonił?

Holly nic nie powiedział.

– No dalej, strzelaj, bo ja też to zrobię, jak cię tylko zobaczę.

– Z cmentarza? – powiedział Holly niepewnym głosem.

– To twoja ostateczna odpowiedź? Bo może chcesz skorzystać z telefonu do przyjaciela?

Holly poczuł, jak w nim zbiera wściekłość: najlepszą formą obrony jest atak, czyż nie?

– Posłuchaj – syknął. – Dopiero co dostarczyłem twojej gazecie sensację roku, załatwiłem odmownie calusieńką konkurencję, wszystkich bez wyjątku, a ty tak mnie traktujesz? No to niech się ta twoja żałosna szmata wypcha, i ty się też wypchaj. Weź sobie kogoś innego, niech ci obstawi ten pogrzeb, kogoś, kto tak jak ja zna wszystkie detale. Ja w tym czasie wykonam parę telefonów do konkurencji, i to już w moim czasie i za moje pieniądze. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, ty skąpy skurwielu A jak chcesz wiedzieć, dlaczego mnie teraz nie ma na cmentarzu to ci powiem. Dlatego, że dwa psy z Lothian się do mnie przyczepiły. A ponieważ ich obsmarowałem w gazecie, to mnie teraz nie spuszczają z oka. Mam ci podać numery rejestracyjne ich radiowozu? Poczekaj sekundę, może sami będą chcieli z tobą pogadać!

Holly zamilkł, pamiętał jednak, by nie przestawać ciężko dyszeć.

– Po raz pierwszy – odezwał się po dłuższej chwili głos z Glasgow – i może trzeba to będzie zapisać na moim nagrobku, wygląda mi na to, że usłyszałem, jak Steve Holly mówi prawdę. – Znów zapadło milczenie, po czym dał się słyszeć chichot. – Znaczy co, trochę żeśmy ich wkurwili, tak?

„My”. Holly wiedział, że zagrożenie już minęło.

– Wygląda na to, że mnie non stop pilnują, w razie gdyby mi przyszło do głowy zdjąć rękę z kierownicy i podłubać w nosie.

– To w czasie tej rozmowy nie prowadzisz, tak?

– A skąd, stoję na poboczu z włączonymi awaryjnymi. I z całym szacunkiem, szefie, ale przez tę rozmowę straciłem już następne pięć minut… Nie znaczy oczywiście, że nie doceniam naszych pogawędek.

Kolejny chichot w słuchawce.

– Ach, gówno, nieważne, czasami trzeba sobie upuścić trochę pary, nie? Coś ci powiem, wpisz już ten rachunek hotelowy w koszty, okej?

– Jasne, szefie.

– A teraz zabieraj swój śmierdzący tyłek i w drogę.

– Tak jest, szefie. Nieustraszony bojownik o prawdę odmeldowuje się. – Holly rozłączył się, głęboko westchnął i zrobił, co mu kazano: zabrał swój śmierdzący tyłek i ruszył w drogę.

Wioska Kaskady nie miała własnego kościoła ani cmentarza, ale nieco dalej, przy drodze między Kaskadami a Causland, znajdował się mały, rzadko odwiedzany kościółek, do którego bardziej pasowałaby nazwa kaplica. Rodzina wybrała to miejsce i wszystko zorganizowała, jednak ci z przyjaciół Flipy, którzy się tu znaleźli, w cichości ducha uważali, że to straszne zadupie i spokój tu panujący zupełnie nie pasuje do jej charakteru. Nie mogli się uwolnić od myśli, że gdyby mogła, wybrałaby coś bardziej znanego i uczęszczanego, jakiś cmentarz w środku miasta, gdzie ludzie chodzą na spacery z psami czy na niedzielne przechadzki i gdzie po zmroku zdarzają się alkoholowe imprezy i potajemne spotkania par.

Tutejszy cmentarz był na to zbyt uporządkowany i zbyt mały, a groby zbyt stare i zadbane. Flipa na pewno wolałaby pnące się chaszcze i mech, płożące się kolczaste krzewy i wysoką wilgotną trawę. Potem jednak, po zastanowieniu dochodzili do wniosku, że właściwie jest jej już wszystko jedno, bo przecież nie żyje i na tym koniec. I może w tym dopiero momencie po raz pierwszy potrafili wyodrębnić poczucie straty z tępego przygnębienia i poczuć, jak to jest, kiedy kogoś zabraknie.

Kościół był zbyt mały, by wszystkich pomieścić, zostawiono więc otwarte drzwi, tak, by krótkiego nabożeństwa można też było wysłuchać na zewnątrz. Dzień był dość chłodny, a ziemia mokra od rosy. Ptaki na drzewach głośno świergotały, nienawykle do takiego zamieszania. Wzdłuż głównej drogi stał sznurek samochodów, choć karawan już się dyskretnie wycofał i ruszył w drogę powrotną do Edynburga. Przy niektórych samochodach stali odziani w liberie szoferzy z papierosami w ustach. Obok rollsy, mercedesy, jaguary…

Formalnie rodzina należała do jednej z miejskich parafii i udało się namówić tamtejszego pastora, by przyjechał i odprawił nabożeństwo żałobne. Zrobił to, choć w swym kościele widywał Balfourów jedynie na Boże Narodzenie, a przez ostatnie dwa czy trzy lata nawet i to nie. Pastor był człowiekiem skrupulatnym i obowiązkowym, przeprowadził więc wcześniej rozmowę z rodzicami i wypytał o życie Flipy, peszyła go jednak obecność przedstawicieli mediów. Przywykł do widoku aparatów i kamer jedynie podczas ślubów i chrztów, więc gdy któryś z obiektywów po raz pierwszy skierował się na niego promiennie się uśmiechnął i dopiero po chwili zdał sobie sprawę z niewłaściwości takiego zachowania. To nie krewni z goździkami w butonierkach tylko dziennikarze trzymający się nieco z boku i ukradkiem pstrykający zdjęcia. Mimo iż cmentarz był dobrze widoczny od szosy, na czas składania trumny do grobu obowiązywał zakaz fotografowania zarówno samej trumny, jak i rodziny stojącej wokół. Zrobiono tylko wyjątek i pozwolono zrobić po jednym zdjęciu trumny w chwili wynoszenia jej z kościoła.

Oczywiście natychmiast po opuszczenia terenu cmentarza, wszyscy uczestnicy pogrzebu mieli od nowa stać się zwierzyną łowną dla fotoreporterów.

– Pijawki – syknął z pogardą jeden z uczestników, wieloletni klient banku Balfour. Mimo to miał zamiar jutro rano kupić kilka gazet i sprawdzić, czy nie znalazł się na którymś ze zdjęć.

Ławki i nawy boczne wypełnione były po brzegi rodziną i przyjaciółmi, więc obecni na uroczystości przedstawiciele policji trzymali się z tyłu, bliżej drzwi wejściowych. Z rękami złożonymi na piersiach i lekko przekrzywioną głową stał tam zastępca komendanta Colin Carswell. Tuż za nim stali ramię w ramię komisarz Gill Templer i inspektor Bill Pryde. Jeszcze bardziej z tyłu kręciło się kilku innych policjantów. Wszyscy mieli świadomość, że zabójca Flipy wciąż jest na wolności, podobnie jak Ranald Marr, mogący nim być. Stojący w kościele John Balfour co chwilę odwracał głowę i rozglądał się po twarzach, jakby kogoś szukając. Nikt znający bank Balfour nie mógł mieć wątpliwości, o kogo mu chodzi…

Rebus stał pod tylną ścianą, ubrany w swój najlepszy garnitur i długi zielony prochowiec z postawionym kołnierzem. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że to wyjątkowo posępna i nieciekawa okolica. Wszędzie wokoło widać było łyse zbocza pagórków, gdzieniegdzie upstrzone stadkami pasących się owiec i porośnięte bezbarwnymi zaroślami kolcolistu. Odczytał wcześniej tabliczkę na bramie dziedzińca kościelnego, z której wynikało, że kościół zbudowano w siedemnastym wieku ze składek miejscowych farmerów. W otaczającym dziedziniec kościelny niskim murze odkryto grobowiec templariusza, co pozwoliło historykom przypuszczać, że w tym miejscu kiedyś musiała się znajdować znacznie starsza kaplica oraz miejsca pochówku. „Płytę nagrobną z grobowca templariusza można obecnie obejrzeć w Muzeum Szkocji”, głosił napis.

Pomyślał o Jean, która w takim miejscu jak to potrafiła odnaleźć rzeczy, o których on nie miał pojęcia – wyraźne drogowskazy ku przeszłości. Ale potem podeszła do niego Gill z twarzą ponurą i rękami wsadzonymi głęboko w kieszenie płaszcza i spytała, co tu robi.