Jean!
– Czuję, że coś mi tu śmierdzi – powiedziała Ellen Wylie.
– Zawsze poważnie traktowałem kobiecą intuicję… – Tyle ze akurat tym razem postąpił inaczej i zupełnie zignorował sygnały zgłaszane mu przez kobiety stykające się z Devlinem. – Jedziemy twoim czy moim?
Jean wyprostowała się. Devlin stał nieruchomo w otwartych drzwiach. Jego niebieskie oczy patrzyły na nią lodowato, a źrenice zmalały do maleńkich kropek.
– To pańskie narzędzia, profesorze Devlin? – zapytała.
– No chyba nie Lovella, droga pani, nieprawdaż?
Jean głośno przełknęła ślinę.
– Chyba lepiej już sobie pójdę.
– Niestety, nie mogę się na to zgodzić.
– A to dlaczego?
– Bo myślę, że pani już wie.
– Co wiem? – Nerwowo rozejrzała się wokół, ale nie dostrzegła niczego, czym mogłaby się posłużyć.
– Że to ja zostawiałem te trumienki – oświadczył. – Widzę to w pani oczach. Nie ma sensu zaprzeczać.
– Pierwszą zrobił pan po śmierci żony, prawda? I zabił pan tę biedną dziewczynę w Dunfermline.
Uniósł w górę palec.
– Nieprawda: przeczytałem jedynie o jej zniknięciu i pojechałem, by zostawić symbol, takie memento mori. Potem były jeszcze inne… Bóg raczy wiedzieć, co się z nimi stało. – Patrzyła, jak Devlin robi krok w jej kierunku. – Widzi pani, trochę potrwało, nim pogodziłem się ze stratą i mogłem zacząć myśleć o czymś innym. – Na jego połyskujących wilgocią ustach błąkał się uśmieszek. – Życie Anne po prostu… zgasło… po wielu miesiącach męczarni. Było to takie niesprawiedliwe: brak jakiegoś motywu i kogoś winnego… Te zwłoki, którymi się potem zajmowałem… po śmierci Anne… chciałem, żeby im też było przypisane cierpienie. – Dotknął dłońmi krawędzi stołu. – Nie powinienem się wygadać o Lovellu… sumienny historyk nie mógł nie pogrzebać głębiej w moich teoriach i wtedy musiał zauważyć niepokojące podobieństwa między przeszłością i dniem dzisiejszym, czyż nie tak, panno Burchill? I to właśnie pani… jedyna, która potrafiła to powiązać w jedną całość… wszystkie trumienki przez ten cały czas…
Jean starała się zapanować nad oddechem. Postanowiła, że spróbuje się puścić stołu i zwolniła palce zaciśnięte na jego krawędzi.
– Nie rozumiem. Przecież pan pomagał w śledztwie…
– Raczej utrudniałem. Któż oparłby się takiej okazji? W końcu brałem udział w śledztwie na swój temat, mogłem patrzyć, jak to robią…
– To pan zabił Philippę Balfour?
Devlin z niesmakiem wykrzywił twarz.
– Nic podobnego.
– Ale to pan zostawił tę trumienkę…?
– Oczywiście, że nie! – mruknął gniewnie.
– Więc minęło już pięć lat od pańskiej ostatniej… – Zawahała się, szukając właściwego słowa. – Od pańskiej ostatniej działalności?
Zrobił kolejny krok w jej stronę. Nagle zdało jej się, że słyszy jakieś dźwięki i dopiero po chwili dotarło do niej, że to on. Nucił jakąś melodię.
– Poznaje to pani? – zapytał. W kącikach ust zebrały mu się białe drobiny śliny. – To Swing Low, Sweet Chariot [Pieśń z gatunku spirituals opowiadająca o rydwanie, który nisko się kołysząc, przybywa wysłany przez anioły, by zabrać śpiewającego do niebiańskiego domu.]. Organista grał to na pogrzebie Anne. – Pochylił głowę i uśmiechnął się. – Proszę mi powiedzieć, panno Burchill, co trzeba zrobić, jeśli rydwan nie dość nisko się kołysze?
Pochyliła się i sięgnęła do skrytki po dłuto. Nagle chwycił ją za włosy i pociągnął do tyłu. Krzyknęła, wciąż próbując wymacać dłonią coś, co mogłoby jej posłużyć za broń. Dotknęła chłodnej drewnianej rękojeści. Skóra na głowie ją piekła jak poparzona. Straciła równowagę i upadając, wbiła mu dłuto w nogę koło kostki. Nawet nie drgnął. Dźgnęła go ponownie, jednak on już zaczynał ją ciągnąć za włosy w stronę drzwi. Uniosła się nieco i całym ciężarem runęła na niego, tak że oboje uderzyli o framugę drzwi, wytoczyli się z jadalni i znaleźli w holu. Dłuto wypadło z jej dłoni. Klęczała na czworakach, kiedy wymierzył jej pierwszy cios. Cios był tak silny, że aż jej rozbłysło w oczach. Spiralny wzór na dywanie zdawał się układać w znaki zapytania.
Jakież to idiotyczne, pomyślała, że coś takiego musiało się jej przytrafić… Wiedziała, że musi wstać i podjąć walkę. Przecież to stary człowiek… Kolejny cios aż ją podrzucił. Widziała leżące obok dłuto… do drzwi wyjściowych było niecałe pięć metrów… Devlin chwycił ją za nogi i zaczął wlec w stronę salonu… Jego dłonie zacisnęły się na jej kostkach z siłą imadła. O Chryste, pomyślała, o Chryste, o Chryste… Jej dłonie ślizgały się po dywanie, szukając jakiegokolwiek chwytu, jakiegoś narzędzia obrony… Znowu krzyknęła. W uszach huczała jej krew i wcale nie była pewna, czy w ogóle wydaje z siebie jakiś dźwięk. Żabka jednej z jego szelek puściła i poła koszuli wyszła ze spodni.
Tylko nie tak… tylko nie tak…
John nigdy by jej tego nie wybaczył…
Okolice Canonmills i Inverleith uważane były za łatwy rewir: nie było tu osiedli mieszkaniowych, a za to na każdym kroku czuło się dyskretną zamożność tej okolicy. Patrolujący te strony radiowóz zawsze stawał pod bramą ogrodu botanicznego, vis a vis parku Inverleith. Ulica Arboretum Place miała podwójną szerokość i niewielkie natężenie ruchu, dzięki czemu była ulubionym miejscem na krótką przerwę na przekąskę. Posterunkowy Anthony Thompson miał zawsze ze sobą termos z herbatą, a jego partner, Kenny Milland, kupował dla nich herbatniki w czekoladzie – Orange Club Jacobsa albo, tak jak dziś, wafle z nadzieniem karmelowym Tunnocka.
– Pycha – powiedział Thomson, choć jego zęby były wyraźnie innego zdania. Na każdy kontakt z czymś słodkim jeden z jego zębów trzonowych reagował głuchym pobolewaniem. Jako że od Pucharu Świata w 1994 roku nie spojrzał nawet w stronę dentysty, o czekającej go wizycie myślał z rosnącą niechęcią.
Milland słodził herbatę, Thompson nie. Z tego właśnie powodu Milland miał zawsze przy sobie kilka jednorazowych porcji cukru w saszetkach i łyżeczkę. Saszetki pochodziły z restauracji jednej z hamburgerowych sieci, w której pracował jego starszy syn. Praca nie była fascynująca, ale miała swoje zalety, a ponadto mówiło się głośno o czekającym Jasona awansie.
Thompson kochał wszystkie amerykańskie filmy o gliniarzach – od Brudnego Harr’ego począwszy, a na Siedem skończywszy – więc kiedy robili przerwę, czasami wyobrażał sobie, że stoją gdzieś pod nowojorską pączkarnią, z nieba leje się żar, słońce oślepia, a radio odzywa się z wezwaniem do akcji. Oni wtedy wyrzucają kubki z nie dopitą kawą i paląc opony, ruszają w pościg za bandytami, którzy właśnie obrabowali bank, albo za bandą jakichś krwawych morderców…
Niestety Edynburg nie dawał większych szans, by można było liczyć na jednych czy na drugich. Raz strzelanina w pubie, raz młodociani włamywacze samochodowi (jednym z nich okazał się syn znajomego) i raz ludzkie zwłoki w kontenerze na gruz – tak wyglądały najważniejsze wydarzenia w jego dwudziestoletniej karierze policyjnej. Kiedy więc radio nagle ożyło, podając szczegóły samochodu i kierowcy, Anthony Thompson aż podskoczył.
– Ty, Kenny, a czy ten nie pasuje do tego opisu?
Milland obrócił się i spojrzał przez okno na samochód zaparkowany tuż obok.
– Bo ja wiem – powiedział niepewnie. – Tak naprawdę, to nie słuchałem – dodał i ugryzł kolejny kawałek wafelka. Ale Thompson już się połączył z dyspozytorem i poprosił o powtórzenie numerów rejestracyjnych. Potem wysiadł z radiowozu, obszedł go wokół i przyjrzał się tablicy rejestracyjnej samochodu obok.
– Stoimy tuż obok niego – oznajmił partnerowi, a potem ponownie połączył się z dyspozytorem.