– Może powinniśmy podjechać do Błoni i sprawdzić, czy nic im się nie stało?
Rebus potrząsnął tylko głową i na dłuższą chwilę w samochodzie zapadło milczenie. Dopiero, kiedy byli już daleko za Kaskadami, Siobhan odezwała się:
– Marr jest masonem. I w dodatku lubi się zabawiać grami.
– Więc to teraz on jest Quizmasterem, już nie Claire Benzie?
– Myślę, że bardziej prawdopodobne jest to, że jest ojcem Flipy.
– Przepraszam, że się odezwałem – powiedział Rebus, który rozmyślał o Hugonie Benziem. Przed wyjazdem do Kaskad zdążył zadzwonić do znajomego adwokata, któremu zadał kilka pytań. Benzie specjalizował się w prawie spadkowym i zakładaniu funduszy powierniczych. Uważano go za solidnego i skutecznego adwokata, który dobrze się wpasował w liczne środowisko prawnicze w mieście. Jego zamiłowanie do hazardu nie było powszechnie znane i nigdy mu nie przeszkodziło w karierze zawodowej. Krążyły pogłoski, że zainwestował duże pieniądze we wschodzące gwiazdy na Dalekim Wschodzie, zgodnie z radami i typami zamieszczanymi na finansowych kolumnach jego ulubionej gazety codziennej. Jeśli tak sprawy się miały, to rzeczywiście trudno było obciążać odpowiedzialnością bank Balfour. Najprawdopodobniej rola banku sprowadziła się do przelewania funduszy zgodnie z poleceniami Benziego i do zakręcenia kurka, gdy się okazało, że pieniądze rozpłynęły się gdzieś w żółtych wodach Jangcy. Dla Benziego utrata pieniędzy nie oznaczała straty wszystkiego – przecież jako adwokat mógł zawsze zarobić nowe pieniądze. Zdaniem Rebusa stracił natomiast coś znacznie cenniejszego: wiarę w siebie. A kiedy przestał wierzyć w siebie, to zapewne łatwo mu przyszło zastąpić to wiarą, że samobójstwo to dobre rozwiązanie. Skąd był już tylko krok do przeświadczenia, że jest to rozwiązanie jedyne. Rebus kilkakrotnie poznał takie myśli, mając za swych jedynych towarzyszy ciemności i butelkę. Wiedział, że nie potrafiłby skoczyć z dużej wysokości: miał lęk wysokości od czasu, gdy podczas służby w wojsku zrzucono go z helikoptera. Więc może ciepła kąpiel i żyletką po przegubach… tylko że wtedy problemem stawała się krwawa jatka; myśl, że ktoś, wszystko jedno: przyjaciel czy obcy, będzie musiał oglądać tak okropny widok… Więc jednak wóda i prochy… zawsze się to kończyło na jakichś prochach. Tylko nie w domu, a w jakimś anonimowym pokoju hotelowym, w którym odnalazłaby go obsługa hotelowa. Dla nich byłby tylko jeszcze jednym samotnym denatem.
Takie tam sobie myśli. Ale będąc na miejscu Benziego… mając żonę i córkę… wydawało mu się, że nie potrafiłby się na to zdobyć, by zostawić po sobie zupełnie zdruzgotaną rodzinę. I do tego jeszcze Claire, która wybrała karierę patologa i do końca życia będzie mieć do czynienia z trupami w chłodnych i pozbawionych okien pomieszczeniach. Czy każde ciało, z którym będzie miała do czynienia, będzie na obraz i podobieństwo jej ojca…?
– Dam grosik za twoje myśli – odezwała się Siobhan.
– Nie sprzedaję – odparł Rebus i ponownie skoncentrował się na drodze.
– Rozchmurz się – powiedział Hi-Ho Silvers – jest piątek po południu.
– No to co?
Wpatrywał się w Ellen Wylie.
– No nie mów mi, że nie jesteś umówiona na żadną randkę?
– Randkę?
– No wiesz: jakaś kolacyjka, tańce, a potem do niego… – Zaczął kusząco kręcić biodrami.
Wylie zrobiła ponurą minę.
– Jak na razie, nie mogę nawet zmęczyć lunchu – mruknęła.
Rzeczywiście, na jej biurku wciąż leżały resztki kanapki z tuńczykiem, majonezem i słodką kukurydzą. Tuńczyk leciutko zalatywał i jej żołądek zaczął się głośno buntować. Tyle że Silvers na pewno i tak tego nie zauważy.
– Ale przecież masz chyba jakiegoś faceta, nie?
– Dam ci znać, jak mnie przyciśnie potrzeba.
– Byle nie w piątek ani w sobotę wieczorem, bo wtedy siedzę w pubie.
– Będę o tym pamiętać, George.
– No i oczywiście niedziela po południu też odpada.
– Oczywiście. – Wylie pomyślała, że pewnie pani Silvers ten układ też odpowiada.
– No, chyba żeby nam się udało wydusić jakieś nadgodziny. – W toku myślenia Silversa nastąpił nagły zwrot. – Jak myślisz, mamy szansę?
– To zależy, prawda? – Wylie wiedziała, od czego to zależy: od tego, czy media będą wywierały odpowiednią presję. Wtedy szefom zacznie zależeć na szybkich rezultatach. Albo czy John Balfour pogada, z kim trzeba, i pociągnie za odpowiednie sznurki. Zdarzało się, że przy głośnych sprawach wydział śledczy potrafił pracować po dwanaście godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu i być odpowiednio do tego opłacany. Jednak wszędzie teraz obowiązywały cięcia budżetowe i personalne. A nigdy w życiu nie widziała tylu szczęśliwych gliniarzy, niż kiedy na miasto zwaliło się KSRWB – Konferencja Szefów Rządów Wspólnoty Brytyjskiej – zasypując ich prawdziwą lawiną nadgodzin. I choć od tej pory minęło już ładne parę lat, wciąż jeszcze spotykało się policjantów, a wśród nich także Silversa, którzy chodzili, sycząc pod nosem: „ksrawub”, jakby to było magiczne zaklęcie. Silvers westchnął i odszedł, zapewne wciąż mając nadgodziny w głowie, a Wylie wróciła myślami do niemieckiego studenta, Jurgena Beckera. Chwilę myślała o Borisie Beckerze, niegdyś jej ulubionym tenisiście, i przez moment zastanowiła się nawet, czy Jurgen może być z nim spokrewniony. Pomyślała jednak, że to mało prawdopodobne, bo sławny krewniak na pewno spowodowałby znacznie większe zainteresowanie, tak jak to miało miejsce w przypadku Philippy Balfour.
Tyle że ten cały szum i tak niewiele pomógł. Tak naprawdę wyglądało na to, że tkwią w tym samym miejscu, w którym byli w chwili zgłoszenia zaginięcia Philippy. Rebus wyskakiwał wprawdzie z różnymi pomysłami, ale przecież tak naprawdę nic z nich nie wynikało. Było trochę tak, jakby wyciągał rękę i zrywał z gałęzi kolejne teoryjki, a potem oczekiwał, że ludzie to będą kupować. Ten jeden jedyny raz, kiedy pracowali razem – nad sprawą zwłok w Queensberry House znalezionych tam podczas przygotowań do generalnego remontu i przebudowy na budynek parlamentu – nie osiągnęli sukcesu. Właściwie to zaraz potem się na nią wypiął i nawet nie chciał rozmawiać o sprawie. A do sądu nic wtedy nie trafiło.
Jednak, mimo wszystko… wolałaby już być z Rebusem niż nigdzie. Czuła, że mosty między nią a Gill Templer zostały spalone i niezależnie od tego, co mówi Rebus, wiedziała, że to jej wina. Za bardzo się starała, tak bardzo, że zaczęła wtedy niemal nachodzić Gill Templer. Na swój sposób był to przejaw jej lenistwa: tak długo naciskać, aż człowieka zauważą, i mieć nadzieję, że jak go zauważą, to go awansują. I miała też świadomość, że Templer ją odrzuciła, bo dokładnie ją rozgryzła. Ona sama nie w ten sposób osiągnęła szczyt – musiała przez cały czas harować jak wół i jeszcze dodatkowo walczyć z uprzedzeniami wobec kobiet, o których nikt głośno nie mówił i do których nikt się nie przyznawał.
Ale które istniały.
Wylie zdawała sobie sprawę, że powinna siedzieć cicho i się nie wychylać. Tak jak to robi Siobhan Clarke – nigdy się nie narzuca, mimo iż jest karierowiczką… i w dodatku jej rywalką. Wylie nie potrafiła na nią inaczej patrzeć. Od samego początku była faworytką Gill Templer. Zresztą dlatego właśnie ona, Ellen Wylie, rozpoczęła tak namolną – jak się w końcu okazało, zbyt namolną – kampanię promowania samej siebie. A teraz zostawili ją samą sobie i to z gównem na talerzu w postaci historii Jurgena Beckera. I do tego w piątkowe popołudnie, kiedy na pewno nie dodzwoni się do nikogo, bo już nigdzie nikogo nie ma, by odpowiadać na jej pytania. Więc znalazła się w ślepym zaułku.
W ślepym i martwym zaułku.
Grant Hood miał za zadanie zorganizować kolejną konferencję prasową. Zdążył się już nauczyć kojarzyć twarze z nazwiskami i miał za sobą serię krótkich spotkań z „szychami” świata mediów – najważniejszymi dziennikarzami zajmującymi się tematyką kryminalną – które organizował pod hasłem: „Poznajmy się”.
– Bo rzecz w tym, Grant – zwierzyła mu się komisarz Templer – że niektórych pismaków można uważać za swoich w tym sensie, że dają się nam prowadzić, tak jak chcemy. Trzymają się wytyczonej linii, zamieszczają artykuły, kiedy nam to jest na rękę, i nie piszą o tym, co chcemy zachować w tajemnicy. Daje to podwaliny do wzajemnego zaufania, tyle że ta wzajemność oznacza, że musimy się im odpłacać rzetelnymi informacjami, i to w dodatku godzinę lub dwie wcześniej niż konkurom.