– Konkurom, pani komisarz?
– Ich konkurencji. Bo widzisz, jak spojrzysz, jak tak siedzą na sali podczas konferencji prasowej, to wydaje ci się, że stanowią monolit, a tak wcale nie jest. Zdarza się nawet czasami, że podejmują ze sobą współpracę – na przykład, kiedy potrzebna jest czujka do pilnowania kogoś na okrągło. Wtedy dzielą się między sobą obowiązkami i zdobytymi informacjami.
Grant pokiwał głową na znak, że rozumie.
– Ale na ogół walczą ze sobą jak wściekłe psy. A ci z nich, którzy nie zaliczają się do „szych”, są najgorsi i pozbawieni wszelkich skrupułów. Mają zawsze w pogotowiu książeczkę czekową i próbują cię kupić. Może nawet nie za pomocą pieniędzy, ale stawiają ci drinki, czy zapraszają na kolacje. I starają ci się wmówić, że jesteś jednym z nich, równym kolesiem, tak że w pewnym momencie zaczyna ci się zdawać, że wcale nie są tacy źli. I wtedy jesteś załatwiony, bo przez cały czas będą od ciebie wyciągać informacje, tak że nawet tego nie zauważysz. Może się zdarzyć, że rzucisz jakąś uwagę czy hipotezę tylko po to, by się pochwalić swoją wiedzą. I możesz być absolutnie pewny, że wszystko, co im powiesz, wydrukują tłustym drukiem. Zacytują cię jako „źródło policyjne” albo „anonimowego informatora z kręgów zbliżonych do śledztwa” – to oczywiście tylko wtedy, kiedy będzie im się chciało okazać ci wspaniałomyślność. A jeśli tylko będą coś na ciebie mieli, to natychmiast dokręcą śrubę. Zażądają od ciebie wszystkich szczegółów, a jak nie, to rzucą cię na pożarcie. – Klepnęła go po ramieniu i dodała: – To tylko takie dobre rady.
– Tak jest, pani komisarz. Dziękuję, pani komisarz.
– To nie znaczy, że nie należy utrzymywać z nimi przyjacielskich stosunków. Wszystkim najważniejszym powinieneś się sam przedstawić i tylko nigdy nie zapominać, po czyjej jesteś stronie… ani o tym, że są dwie strony. Rozumiemy się?
Grant kiwnął głową, a Templer dała mu listę „szych”.
Podczas wszystkich spotkań zapoznawczych ograniczał się tylko do kawy i soku pomarańczowego i z ulgą stwierdził, że większość dziennikarzy postępowała podobnie.
– Czasami się zdarza, że starzy wyjadacze załapują się na whisky albo gin – powiedział mu jeden z młodszych reporterów – ale my nigdy.
Następne spotkanie odbył z jednym z najbardziej szanowanych „wyjadaczy”, który poprosił tylko o szklankę wody.
– Ci młodzi żłopią bez opamiętania – oświadczył – ale ja już niestety nie mogę. A pan, czym się lubi truć, panie posterunkowy Hood?
– To nie jest formalne spotkanie, redaktorze Gillies. Proszę mi mówić po imieniu.
– Zatem i ty mów do mnie Allan…
Mimo to, słowa ostrzeżenia wypowiedziane przez komisarz Templer wciąż dźwięczały mu w uszach i Grant czuł, że podczas zapoznawczych spotkań wypada dość sztywno i niezręcznie. Niewątpliwie plusem było natomiast to, że komisarz Templer zorganizowała dla niego oddzielny pokój w komendzie na Fettes, który był do jego dyspozycji co najmniej do zakończenia śledztwa. Powiedziała, że wynika to z roztropności, z uwagi na konieczność codziennych kontaktów z dziennikarzami, których najlepiej trzymać z dala od pracy operacyjnej. Gdyby mogli wpadać do niego na pogawędki na St Leonard’s albo na Gayfield Square, to nigdy nie wiadomo, co mogliby przypadkowo usłyszeć lub zobaczyć.
– Słuszna uwaga – powiedział, kiwając głową.
– I to samo dotyczy rozmów telefonicznych – ciągnęła Templer. – Jeśli chcesz zadzwonić do jakiegoś dziennikarza, to zrób to ze swojego pokoju i zamknij przedtem drzwi. W ten sposób nie zdarzy się, że twój rozmówca nagle w tle usłyszy coś, czego słyszeć nie powinien. Jeśli stanie się tak, że któryś zadzwoni i złapie cię w sali operacyjnej, zawsze mów, że jesteś zajęty i że oddzwonisz.
Grant znów pokiwał głową.
Wspominając teraz te rozmowy, Grant pomyślał, że pewnie wydał jej się takim pieskiem z kiwającą głową, jakie widuje się za szybą w niektórych frajerskich samochodach. Spróbował pozbyć się tego obrazu i skoncentrował uwagę na ekranie komputera. Pracował nad komunikatem prasowym, z kopiami dla Billa Pryde’a, Gill Templer i zastępcy komendanta Carswella, którzy mogli do niego dodać coś od siebie i którzy akceptowali ostateczną treść.
Gabinet Carswella, zastępcy komendanta policji, znajdował się w tym samym budynku, tylko na innym piętrze. Carswellowi już zdarzyło się zapukać do drzwi Granta i życzyć mu powodzenia. Kiedy Grant zameldował się jako detektyw posterunkowy Hood, Carswell powoli pokiwał głową, świdrując go na wylot swym policyjnym okiem.
– No cóż – powiedział – jak nie będzie żadnych wpadek i sprawa zakończy się pomyślnie, to może trzeba będzie pomyśleć o czymś lepszym dla was, co?
Co oczywiście mogło tylko znaczyć awans na sierżanta. Hood wiedział, że jest to w gestii Carswella. Kiedyś już wziął pod swe opiekuńcze skrzydła innego młodego funkcjonariusza z wydziału śledczego, detektywa inspektora Dereka Linforda. Rzecz w tym, że ani Carswell, ani Linford nie przepadali za Johnem Rebusem, a to znaczyło, że powinien zachować daleko posuniętą ostrożność. Raz już odmówił przyłączenia się do zbiorowego drinka z Rebusem i resztą jego grupy, miał jednak świadomość, że bardzo niedawno widziano go w barze sam na sam z Rebusem. Gdyby wiadomość o tym dotarła do uszu Carswella, mogłoby mu to bardzo zaszkodzić. Przypomniał sobie znów słowa Templer: „A jeśli tylko będą coś na ciebie mieli, to natychmiast dokręcą śrubę…” Przez głowę przemknął mu też inny obraz: sprzeczka z Siobhan. Od tej chwili musi zachować ostrożność – uważać na to, z kim rozmawia i co mówi, uważać, z kim się zadaje i co robi.
Uważać, by się nikomu nie narazić.
Usłyszał pukanie do drzwi i do pokoju weszła pracownica cywilnej administracji.
– Coś dla pana – powiedziała, podając mu plastikową torbę. Potem uśmiechnęła się i wyszła. Otworzył torbę. W środku była butelka Jose Cuervo Gold z doczepioną do niej karteczką.
Z najlepszymi życzeniami pomyślności na nowym stanowisku. Proszę pamiętać, że jesteśmy jak senne dzieci, którym należy się codzienna bajka.
Pańscy nowi przyjaciele z Czwartej Władzy
Grant uśmiechnął się. Pomyślał, że chyba rozpoznaje w tym rękę Allana Gilliesa. A potem nagle sobie przypomniał, że nie odpowiedział mu na pytanie o ulubiony alkohol, a jednak jakimś cudem Gillies trafił bezbłędnie. Nie było wątpliwości: ktoś mu musiał powiedzieć. Uśmiech na twarzy Hooda zamarł. Ta butelka tequili to nie tylko zwykły prezent; to także demonstracja władzy i siły. A potem zadzwoniła jego komórka. Wyciągnął ją z kieszeni.
– Halo?
– Posterunkowy Hood?
– Przy telefonie.
– Chciałem się tylko przedstawić, bo jakoś ominęło mnie zaproszenie na jedno z pańskich spotkań.
– Kto mówi?
– Moje nazwisko Steve Holly. Zapewne widział je pan w druku pod moimi materiałami.
– Tak, widziałem. – Nazwisko Holly’ego z całą pewnością nie widniało na liście „szych” od Templer. Wyraziła się o nim krótko: „To gówniarz”.
– Więc skoro będziemy się często spotykać na konferencjach prasowych i przy innych okazjach, to pomyślałem, że dobrze będzie, jak się najpierw przedstawię. Butelkę pan już dostał?
Kiedy Grant nie odpowiedział, Holly zaśmiał się.
– Stary Allan zawsze robi taki numer. Jemu się wydaje, że to sprytne, ale obaj wiemy, że to tylko zwykła zmyłka.
– Czyżby?
– Jak pan widzi, mnie takie tanie chwyty nie są potrzebne.
– Co widzę? – powiedział Grant, marszcząc czoło.
– Niech pan pomyśli, panie posterunkowy – powiedział Holly i odłożył słuchawkę.
Grant przez chwilę w milczeniu gapił się na telefon, potem nagle mu się rozjaśniło. Wszyscy dziennikarze otrzymali od niego jedynie numer biurowy, numer faksu i numer jego pagera. Zaczął intensywnie myśleć i doszedł do wniosku, że żadnemu z nich na pewno nie podawał numeru swojej komórki. Była to zresztą kolejna z rad otrzymanych od Templer.