Выбрать главу

– I o tyle będzie to trudniejsze do wyśledzenia?

– Trudniejsze, tak. Ale jednocześnie musiał przecież założyć… – Zauważył minę Siobhan i zapytał: – Co jest?

– Bo powiedziałeś „musiał”.

– Tak?

– Więc czy nie będzie jednak prościej, jeśli będziemy się tego trzymać? Oczywiście, pamiętając o tym, co powiedziałeś, żeby nie przesądzać niczego z góry.

Bain przez chwilę się zastanawiał.

– No dobra – orzekł. – Więc jak już powiedziałem, musiał – albo musiała – założyć osobiste konto na wnoszenie opłat u każdego z tych prowajderów. Tak przynajmniej sądzę. Bo nawet jeśli korzystasz z bezpłatnego serwisu przez pierwszy miesiąc, to i tak najpierw proszą cię o twoje dane: numer karty Visa albo numer konta w banku.

– Żeby w odpowiednim momencie móc zacząć wystawiać rachunki?

Bain kiwnął głową.

– Każdy zostawia po sobie jakiś ślad – powiedział cicho, wpatrując się w maile. – Tylko nie każdy zdaje sobie z tego sprawę.

– To zupełnie jak zdejmowanie śladów na miejscu przestępstwa, prawda? Tu włosek, tam odrobina naskórka…

– Otóż to. – Bain znów się uśmiechał.

– Więc musimy porozmawiać z prowajderami i zażądać od nich wydania tych danych.

– Jeśli się zgodzą.

– To śledztwo w sprawie morderstwa. Będą musieli.

Spojrzał na nią.

– Istnieją pewne kanały, Siobhan.

– Kanały?

– Służby specjalne mają oddzielny wydział, który zajmuje się wyłącznie przestępstwami elektronicznymi. Przede wszystkim zajmują się twardą pornografią, wyłapywaniem odbiorców pornografii dziecięcej, tego typu rzeczy. Nie do wiary, co ludzie potrafią wymyślić: twarde dyski ukryte wewnątrz innych twardych dysków, wygaszacze ekranu zawierające obrazy pornograficzne…

– I co, musimy uzyskać ich zgodę?

Bain potrząsnął głową.

– Nie potrzebna nam ich zgoda, tylko pomoc. – Rzucił okiem na zegarek. – Ale dziś i tak już za późno, żeby coś zdziałać.

– Dlaczego?

– Dlatego, że w Londynie też już jest piątek wieczór. – Rzucił na nią spojrzenie. – Masz ochotę na drinka?

Nie miała zamiaru przyjmować jego zaproszenia i miała w zanadrzu moc dogodnych wymówek, jednak tak się dziwnie potoczyło, że nagle znaleźli się po drugiej stronie ulicy w The Maltings. Kiedy stanęli przy barze, Bain znów ustawił swoją teczkę na podłodze.

– Co ty tam trzymasz? – spytała.

– A jak myślisz?

Wzruszyła ramionami.

– Laptopa, komórkę… jakieś akcesoria i dyskietki… nie mam pojęcia.

– I o to chodzi, żeby tak myśleć. – Podniósł teczkę, położył ją na barze i już miał otworzyć, kiedy nagle się rozmyślił i pokręcił głową. – Nie – powiedział – może kiedy indziej. Może, jak się trochę lepiej poznamy. – Zdjął teczkę z baru i postawił ją na podłodze.

– Masz przede mną tajemnice? – zapytała Siobhan. – To ci dopiero początek koleżeńskiej współpracy.

Oboje się uśmiechnęli, a barman podał im zamówione drinki: piwo butelkowe dla niej i duże piwo z beczki dla niego. Nigdzie nie było wolnego stolika.

– Jak ci się pracuje na St Leonard’s?

– Pewnie tak jak wszędzie indziej.

– Tylko że nie wszędzie jest John Rebus.

Spojrzała na niego.

– O co ci chodzi?

Wzruszył ramionami.

– O to, co mi Claverhouse powiedział przed wyjściem. Powiedział, że jesteś praktykantką Rebusa.

– Praktykantką! – Mimo ryczącej z głośników muzyki, jej podniesiony głos spowodował, że parę osób przy barze odwróciło się w ich stronę. – A to bezczelny!

– Spokojnie, spokojnie – rzucił Bain. – On tylko tak powiedział.

– To teraz ty powiedz jemu, żeby sobie łeb w dupę wsadził.

Bain zaczął się śmiać.

– Nie żartuję – powiedziała groźnie, jednak po chwili też się zaczęła śmiać.

Po następnych dwóch drinkach Bain oświadczył, że chętnie by coś zjadł i zaproponował, żeby zajrzeli do Howiego i sprawdzili, czy nie znajdzie się wolny stolik. Nie miała zamiaru się godzić – po piwach wcale nie czuła się taka głodna – ale jakoś nie potrafiła mu odmówić.

Jean Burchill ciągle jeszcze siedziała w muzeum. Zaintrygowała ją uwaga profesora Devlina o doktorze Lovellu i postanowiła na własną rękę przeprowadzić prywatne śledztwo i sprawdzić, czy teorię patologa da się jakoś dowieść. Wiedziała, że najprościej byłoby porozmawiać z samym Devlinem, jednak coś ją przed tym powstrzymywało. Zdawało się jej, że wciąż jeszcze czuje od niego formalinę, a dotykając go, czuje na jego skórze dotyk truposzy. Jej praca w muzeum obracała się wokół ludzi dawno już zmarłych i to na ogół w postaci wzmianek w książkach czy fragmentów wykopalisk. Kiedy zmarł jej mąż, protokół przeprowadzonej na nim sekcji stanowił wyjątkowo ponurą lekturę, a jednak ten, który go sporządził, zrobił to z wyraźną satysfakcją, lubując się w szczegółowych opisach zmian w jego wątrobie i rozwodząc nad jej rozdęciem i zwyrodnieniem. „Zwyrodnienie” było jego ulubionym słowem. Pomyślała, że pewnie to nietrudne, kiedy ma się pośmiertnie zdiagnozować alkoholika.

Przyszedł jej do głowy Rebus i jego picie. Jej zdaniem jego picie nie przypominało picia Billa, który siadał do śniadania, udawał że coś je, a potem wymykał się do garażu, gdzie trzymał ukrytą butelkę. Nim siadał za kierownicą, miał już za sobą kilka drinków. Bez przerwy znajdowała po nim jakieś ślady: puste butelki po burbonie poutykane w piwnicy i schowane na najwyższej półce w jego szafie. Nigdy nic nie mówiła, a Bill był cały czas „duszą towarzystwa”, „ostoją spokoju i pewności” i „świetnym kompanem” aż do momentu, gdy choroba uniemożliwiła mu dalszą pracę i zawiodła na szpitalne łóżko.

Nie sądziła, by Rebus pił, tak jak Bill, po kryjomu. On tylko lubił się napić, a jeśli nawet to robił w samotności, to dlatego, że nie miał zbyt wielu przyjaciół. Kiedyś zapytała Billa, dlaczego pije, a on nie umiał jej odpowiedzieć. Pomyślała, że Rebus pewnie znałby odpowiedź, choć trudno go było skłonić do rozmowy na ten temat. Pewnie powiedziałby coś o obmywaniu świata i wypłukiwaniu z głowy siedzących w niej problemów i pytań.

Co oczywiście wcale nie znaczyło, że był pijakiem sympatyczniejszym od Billa, choć właściwie nie widziała jeszcze Rebusa pijanego. Podejrzewała, że należy do kategorii usypiaczy, którzy wypijają, ile się da, potem tracą świadomość i padają bez względu na to, gdzie się akurat znajdują.

Kiedy zadzwonił telefon, nie spieszyła się z podniesieniem słuchawki.

– Jean? – odezwał się głos Rebusa.

– Cześć, John.

– Myślałem, że już poszłaś do domu.

– Zostałam dziś dłużej.

– Tak sobie pomyślałem, czy może…

– Dziś nie, John. Mam jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia. – Ścisnęła sobie palcami grzbiet nosa.

– W porządku – powiedział, wyraźnie zawiedziony.

– A co z weekendem? Masz jakieś plany?

– No właśnie, chciałem ci o tym powiedzieć…

– Co takiego?

– Lou Reed jutro wieczorem w Playhouse. Mam dwa bilety.

– Lou Reed?

– Może być świetny, może być okropny. Ale jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać.

– Od lat już go nie słyszałam.

– Myślę, że przez ten czas nie pobierał lekcji śpiewu.

– Pewnie nie. Fajnie, to idźmy.

– Gdzie się spotkamy?

– Rano muszę pochodzić po sklepach… Może w porze lunchu?

– Świetnie.

– Jeśli nie masz nic innego, to od tego możemy zacząć weekend.

– Bardzo mi to pasuje.

– I mnie też. Będę na zakupach w mieście… może uda nam się zdobyć stolik w Cafe St Honore?

– Czy to jest zaraz obok baru Oxford?

– Tak – odparła, uśmiechając się. Dla niej Edynburg stanowił mapę restauracji, dla niego był mapą pubów.

– Zadzwonię i zrobię rezerwację.

– Zamów na pierwszą. Jeśli będą jakieś trudności, daj mi znać.