– Czy ty w ogóle potrafisz się rozluźnić? – spytała Jean w pewnej chwili.
– Zdawało mi się, że stwarzam niezłe pozory.
– Poczułam to w czasie koncertu. Część ciebie przebywała zupełnie gdzie indziej.
– Tak to już jest w tej pracy.
– Nie sądzę. Na przykład Gill potrafi się wyłączyć. Myślę, że większość twoich kolegów z wydziału śledczego też.
– Może nie aż tak, jak ci się zdaje. – Pomyślał o Siobhan, która zapewne siedzi teraz samotnie w domu i gapi się w ekran laptopa… i Ellen Wylie, która siedzi gdzieś spięta i nabuzowana… i Hoodzie, który obłożony papierami próbuje się nauczyć na pamięć nazwisk i twarzy. A Farmer? Co on może teraz robić? Po raz setny przeciera szmatką czyste meble? Byli też oczywiście inni – Hi-Ho Silvers albo Joe Dickie – którzy po skończonej pracy nie musieli się nawet wyłączać, bo nigdy się do niej nie włączali. Jeszcze inni, tacy jak Bill Pryde czy Bobby Hogan, pracowali uczciwie, ale wychodząc do domu, zostawiali pracę w biurze. Ci posiedli trudną sztukę oddzielania życia prywatnego od zawodowego.
I na końcu tej listy był on sam, od dawna stawiający pracę na pierwszym miejscu, głównie dlatego, że pozwalało mu to unikać stawania twarzą w twarz z pewnymi faktami z jego życia osobistego.
Jean przerwała mu te rozmyślania pytaniem, czy jest gdzieś po drodze jakiś nocny sklep.
– Oczywiście, nie jeden. A bo co?
– Śniadanie na jutro. Coś mi mówi, że twoja lodówka nie wygląda jak grota Aladyna.
W poniedziałek rano Ellen Wylie zasiadła przy swym biurku w budynku nazywanym przez wszystkich West Endem, pod którą to nazwą krył się posterunek policji na Torphichen Street. Uznała, że stąd łatwiej jej będzie podjąć działania, jako że było tu znacznie luźniej i spokojniej. W czasie weekendu miały miejsce dwa napady z użyciem ostrego narzędzia, jeden rabunkowy, trzy domowe awantury i jedno podpalenie… więc jej koledzy mieli co robić i tylko w przelocie spytali ją o sprawę Balfour. Ze szczególnym niepokojem czekała na moment, kiedy Reynolds i Shug Davidson – tworzący wyjątkowo wredny duet – skomentują jej telewizyjny występ, jednak nie powiedzieli ani słowa. Może nawet trochę jej współczuli, najpewniej jednak był to z ich strony wyraz swoistej solidarności. Nawet w tak niedużym mieście jak Edynburg istniała rywalizacja pomiędzy komisariatami. Więc jeżeli śledztwo w sprawie Balfour obryzgało gównem sierżant Ellen Wylie, to cały West End czuł się tym znieważony.
– Przenieśli cię, tak? – domyślił się Shug Davidson.
Pokręciła głową.
– Nie, mam jeden temat do rozpracowania. Ale tu mi będzie wygodniej.
– No tak, ale tu będziesz daleko od splendoru.
– Od czego?
Uśmiechnął się.
– Od rozgłosu, od sławnego śledztwa, od bycia w środku akcji.
– Za to tu jestem w środku West Endu – odparła – i to mi wystarczy.
Davidson skwitował to mrugnięciem, a Reynolds dał jej brawko. Uśmiechnęła się. Poczuła, że znów jest w domu.
Przez cały weekend ją to dręczyło – to, jak ją odstawiono na boczny tor, wykopano z biura rzecznika i wrzucono w strefę mroku, w której poruszał się inspektor Rebus. A potem kolejny kopniak i wpuszczenie jej w samobójstwo turysty sprzed wielu lat.
I dlatego podjęła tę decyzję: jeśli jej tam nie chcą, to ona ich też nie potrzebuje. Chętnie wróci na West End. Zabrała stamtąd wszystkie papiery i rozłożyła je teraz na swoim biurku, którym nie będzie musiała się dzielić z nikim innym. I telefon też tu nie dzwoni bez przerwy, a Bill Pryde nie miota się z miejsca na miejsce z podkładką na dokumenty w ręku i gumą antynikotynową w ustach. Tutaj czuła się bezpieczna i tu mogła spokojnie dochodzić do wniosku, że znów traci czas na uganianie się za urojeniami.
Pozostawało jej tylko przekonać o tym Gill Templer.
Zaczęła całkiem udanie. Zadzwoniła na posterunek policji w Fort William i natknęła się na sympatycznego i uczynnego sierżanta nazwiskiem Donald Maclay, który doskonale pamiętał całą sprawę.
– To było w górnej partii zbocza Ben Dorchory – powiedział. – Ciało leżało tam już od kilku miesięcy. To bardzo niedostępne miejsce. Trafił tam przypadkiem chłopak z nagonki podczas polowania, inaczej ciało mogłoby tam jeszcze leżeć latami. Podjęliśmy wszystkie rutynowe czynności. Przy zwłokach nie było niczego, co pozwoliłoby je zidentyfikować. Kieszenie były puste.
– Nie miał nawet pieniędzy?
– Żadnych nie znaleźliśmy. Naszywki firmowe na ubraniu i na koszuli też nam nic nie dały. Pytaliśmy w okolicznych pensjonatach i hotelach, sprawdzaliśmy wykazy osób poszukiwanych.
– A co z rewolwerem?
– Co mianowicie?
– Znaleźliście jakieś odciski?
– Po tak długim czasie? Nie, niczego nie znaleźliśmy.
– Ale sprawdziliście?
– O tak.
W czasie rozmowy Wylie robiła notatki.
– A proch?
– Słucham?
– Pytam o ślady prochu strzelniczego na skórze. Strzał był w głowę, tak?
– Zgadza się. Patolog nie znalazł śladów opalenia ani drobin prochu na skórze.
– Czy to trochę nie dziwne?
– W sytuacji, kiedy odstrzelił sobie pół głowy, a pozostałością żywiły się dzikie zwierzęta, to nie.
Wylie przestała pisać.
– Wyobrażam to sobie – powiedziała.
– Prawdę powiedziawszy nie przypominało to wcale zwłok, a bardziej straszydło na wróble. Skóra wyglądała jak pergamin. Tam w górach wieją często piekielne wiatry.
– I nie uznaliście, że śmierć nastąpiła w podejrzanych okolicznościach?
– Opieraliśmy się na wynikach sekcji.
– Moglibyście mi podesłać akta tej sprawy?
– Jak dostaniemy prośbę na piśmie, to oczywiście.
– Dzięki. – Postukała długopisem w biurko. – W jakiej odległości od ciała leżała broń?
– Mniej więcej sześć metrów.
– I uważacie, że mogło ją tam odwlec jakieś zwierzę?
– Tak. Albo zwierzę, albo odskoczyła pod wpływem odrzutu. Jak się przystawia spluwę do głowy i pociąga za spust, to musi być odrzut, prawda?
– Pewnie tak. – Zrobiła pauzę. – I co było dalej?
– Cóż, najpierw spróbowaliśmy zrekonstruować rysy twarzy, potem to rozesłaliśmy.
– No i?
– No i niewiele. Problem polegał na tym, że uważaliśmy go za kogoś znacznie starszego… człowieka po czterdziestce, więc portret to uwzględniał. Bóg raczy wiedzieć, skąd ci Niemcy się o tym dowiedzieli.
– Jego rodzice?
– Właśnie. Ich syn zaginął niemal rok wcześniej… może nawet jeszcze dawniej. Nagle dostaliśmy telefon z Monachium i początkowo nie mogliśmy się wcale dogadać. Ale wkrótce zjawili się u nas na posterunku z tłumaczem. Pokazaliśmy im ubranie i wtedy rozpoznali parę szczegółów… jego marynarkę i zegarek.
– Sądząc z tonu, zbytnio was to wtedy nie przekonało.
– I jeśli mam być szczery, to mnie nadal nie przekonuje. Ci ludzie przez rok stawali na głowie, żeby go odnaleźć. Ta zielona marynarka wyglądała zupełnie pospolicie, niczym specjalnym się nie wyróżniała. Podobnie jak zegarek.
– Podejrzewacie, że sami siebie oszukiwali, bo tak bardzo chcieli w to wierzyć?
– Tak, chcieli, żeby to był on. Ale ich syn miał zaledwie dwadzieścia lat… Nasi eksperci twierdzili, że mamy do czynienia z kimś dwukrotnie starszym. A potem wywęszyły to cholerne gazety i wszystko opisały.
– A skąd się wzięły te bajki o jakichś czarach i klątwach?
– Zaraz, przepraszam na chwilę.
Wylie usłyszała stuknięcie odkładanej słuchawki i głos Maclaya, przekazującego komuś instrukcje: „Jak tylko miniesz włóki… to zobaczysz szopę, z której Aly korzysta, gdy wynajmuje komuś łódź…” Wyobraziła sobie Fort William: spokojną rybacką wioskę z widocznymi na zachodzie wyspami. Tylko rybacy i turyści, a wokół głowy mewy i powietrze przesycone wonią morskich wodorostów.
– Przepraszam za przerwę.
– Dużo macie pracy?
– Och, tu zawsze się mnóstwo dzieje – odparł ze śmiechem, a Wylie pomyślała, że chętnie by tam do niego dołączyła. Po skończonej rozmowie mogłaby zrobić spacer do portu, mijając po drodze te włóki. – To przy czym byliśmy? – zapytał.