Выбрать главу

Komendant życzył sobie wiedzieć, co Carswell ma zamiar z tym wszystkim zrobić?

Carswell życzył sobie czyjejś krwi.

Oficjalna służbowa limuzyna Carswella z jego pupilkiem, inspektorem Derekiem Linfordem za kierownicą, zajechała przed główne wejście komisariatu wypełnionego już licznym tłumem oficerów. Na poranną odprawę „zaproszono” wszystkich – funkcjonariuszy mundurowych, pracowników wydziału śledczego, a nawet kryminologów z laboratorium w Howdenhall – którzy w przeszłości lub aktualnie mieli jakąkolwiek styczność ze sprawą Balfour. W rezultacie sala odpraw była wypełniona po brzegi i bardzo duszna. Świat na zewnątrz wciąż jeszcze próbował się otrząsnąć z nocnego opadu deszczu ze śniegiem, a płyty chodnika były wciąż mokre i przenikliwie zimne, co Carswell, mający na nogach buty na cienkich skórzanych zelówkach, wyraźnie odczuwał na własnych stopach.

– Idzie! – zwołał ktoś, widząc jak Linford wysiada, otwiera Carswellowi drzwi, zamyka je za nim, a potem lekko utykając, okrąża samochód i wraca na miejsce kierowcy. W sali rozległ się szelest składanych i odkładanych na bok gazet – wcześniej niemal wszyscy mieli rozłożone przed sobą egzemplarze tego samego tabloidu. Pierwsza wkroczyła komisarz Gill Templer, ubrana jak na pogrzeb i z mocno podkrążonymi oczami. Pochyliła się i szepnęła coś do ucha inspektora Billa Pryde’a, który kiwnął głową, wydarł z notesu kawałek papieru i wypluł do niego gumę do żucia, nad którą przez ostatnie pół godziny intensywnie pracował. Kiedy chwilę później na salę wszedł zastępca komendanta Carswell, wśród uczestników odprawy dał się słyszeć szmer sadowienia się na krzesłach i niemal podświadomego poprawiania postawy i wyglądu.

– Brakuje kogoś? – odezwał się Carswell. Żadne „dzień dobry” czy „dziękuję za przybycie”, żadnych zwyczajowych grzeczności.

Templer przedstawiła krótką listę nieobecności usprawiedliwionych z powodu zwolnień lekarskich czy drobnych niedomagań. Carswell obojętnie kiwnął głową, tak jak by go to w ogóle nie interesowało i nie odczekał nawet, by skończyła odczytywanie listy.

– Mamy w naszym gronie kreta! – zawołał na tyle głośno, że słychać go było na drugim końcu korytarza. Ze smutną miną pokiwał głową i omiótł wzrokiem twarze wszystkich obecnych. Kiedy zauważył, że z tyłu siedzą jeszcze inni, których ze swego miejsca nie może przyszpilić wzrokiem, wstał i przespacerował się między stolikami. Siedzący musieli się trochę odsuwać, tak by mógł między nimi przejść bez konieczności dotykania kogokolwiek. – Kret to wstrętne stworzenie. Jest ślepy i nic nie widzi. Czasami ma ostre, chciwe pazury. I nie lubi, jak się go wydobywa na światło dzienne. – W kącikach ust pojawiły mu się drobiny śliny. – Kiedy u mnie w ogrodzie pojawia się kret, to wykładam truciznę. Niektórzy z was mogą powiedzieć, że to nie wina kretów. Że krety nie wiedzą, że znalazły się w czyimś ogrodzie, w którym panuje ład i porządek, a one swoją obecnością wszystko to psują. Ale niezależnie od tego, czy o tym wiedzą, czy nie, tak wygląda prawda. I dlatego należy się ich pozbywać. – Przerwał i w grobowej ciszy wrócił na miejsce.

Derek Linford niemal ukradkiem wśliznął się do sali i stanąwszy obok drzwi, poszukał wzrokiem Johna Rebusa, od niedawna swego wroga numer jeden…

Pojawienie się Linforda zdawało się wpływać na Carswella mobilizująco. Odwrócił się na pięcie i stanął twarzą do słuchaczy.

– Może było to niedopatrzenie. Wszyscy popełniamy omyłki i na to nie ma rady. Ale, na Boga, wygląda na to, że wyciekło na zewnątrz mnóstwo najświeższych informacji! – Znów zawiesił głos. – Więc może chodzi tu o szantaż? – Teraz na odmianę wzruszył ramionami. – Ktoś taki jak Steven Holly jest czymś gorszym od kreta i stoi od niego niżej na drabinie ewolucyjnej. On jest jak robak wijący się w błotnistym dnie stawu. – Wolno przesunął rękę, jakby rozgarniał wodę w tym stawie. – Jemu się zdaje, że nas załatwił, a to nieprawda. Gra jeszcze nie skończona i wszyscy o tym wiemy. Stanowimy jedną drużynę. Bo my tak działamy! I każdy, komu się to nie podoba, może poprosić o przeniesienie do innych obowiązków. To dziecinnie proste, proszę państwa. Przez chwilę o tym pomyślcie. – Zniżył głos. – Pomyślcie o ofierze i pomyślcie o jej rodzinie. I pomyślcie, jaki ból jej to sprawi. Bo to dla niej tu harujemy, nie dla czytelników szmatławej prasy i nie dla pismaków, którzy dostarczają im codziennej porcji pomyj.

– Może ktoś z was ma żal do mnie albo do innych członków naszej drużyny. Tylko na litość boską, dlaczego to oni mają na tym cierpieć: rodzina i przyjaciele ofiary szykujący się do jutrzejszego pogrzebu. Dlaczego ktoś miałby tych ludzi tak potwornie krzywdzić? – Zamilkł, czekając, by pytanie zawisło w powietrzu i jednocześnie powoli prześlizgując się wzrokiem po twarzach i patrząc na głowy zwieszone w poczuciu zbiorowej winy. Potem zaczerpnął powietrza i znów podniósł głos. – Znajdę tego kreta, kimkolwiek by był. Niech wam się nie zdaje, że mu się uda. Niech jemu się nie zdaje, że go ochroni pan Steven Holly. On was wszystkich ma gdzieś. Jeżeli kret będzie chciał pozostać w ukryciu, będzie musiał go karmić coraz to nowymi donosami i robić to już zawsze! On już mu nie pozwoli wrócić do tego świata, jaki znał przedtem. Już jesteś kimś innym. Jesteś kretem, i to jego kretem. I on ci już nigdy nie pozwoli spocząć, nigdy ci nie pozwoli zapomnieć.

Zerknął w stronę Gill Templer, która stała pod ścianą z założonymi rękami i też świdrowała wzrokiem twarze obecnych.

– Wiem, że dla niektórych brzmi to jak przemowa belfra w szkole. Jacyś niesforni uczniowie wybili szybę albo wysmarowali bohomazy na ścianie szopy na rowery. – Potrząsnął głową. – Przemawiam do was tym językiem, bo to ważne, byśmy wszyscy mieli jasność, o jaką stawkę idzie gra. Ceną za gadulstwo może nie być czyjeś życie, ale to nie znaczy jeszcze, że można sobie na nie pozwalać. Trzeba uważać, co się mówi i do kogo. Jeżeli osoba odpowiedzialna za ten przeciek chce się przyznać, proszę bardzo. Może to zrobić teraz albo później. Będę tu jeszcze przez jakąś godzinę i zawsze można mnie znaleźć w biurze na Fettes. I niech się ten kret zastanowi, jaką zapłaci cenę, jeśli tego nie zrobi. Przestanie być członkiem drużyny i przestanie stać po stronie dobra. Znajdzie się w kieszeni dziennikarzyny. I to na tak długo, jak to tamtemu będzie odpowiadać. – Przerwa, którą teraz zrobił, zdawała się trwać wieczność. Nikt nie zakasłał, nikt nie odchrząknął. Carswell wsunął ręce do kieszeni i stał ze zwieszoną głową, jakby go nagle zainteresował wygląd własnych butów. – Komisarz Templer? – powiedział w końcu.

Teraz na środek wyszła Gill Templer, a obecni wyraźnie odetchnęli.

– Nie cieszcie się przedwcześnie – powiedziała ponuro – bo to jeszcze nie koniec! Więc tak, nastąpił przeciek do prasy i teraz naszym głównym zadaniem jest ograniczenie do minimum wynikających stąd szkód. Od tej chwili nikt nie ma prawa rozmawiać z kimkolwiek, jeśli wcześniej nie uzyska mojej akceptacji, jasne? – Przez salę przetoczył się pomruk, mający znaczyć, że jasne.

Templer mówiła dalej, jednak Rebus przestał już jej słuchać. Nie miał też ochoty słuchać Carswella, jednak trudno się było zupełnie wyłączyć. Godne podziwu wystąpienie. Obmyślił sobie nawet analogię z ogrodowym kretem, dzięki czemu osiągnął swoje, nie przekraczając jednocześnie granicy śmieszności.

Ale główną uwagę Rebus poświęcił obserwowaniu ludzi wokół. Gill i Bill Pryde praktycznie nie wchodzili w rachubę i okazywane przez nich zdenerwowanie można było pominąć. Dla Billa świetna okazja, żeby zabłysnąć; dla Gill pierwsze poważne śledztwo na stanowisku komisarza. Żadne z nich nie pozwoliłoby sobie na coś takiego…

No i ludzie z bliższego kręgu: Siobhan, która z wielką uwagą słuchała przemówienia Carswella, może starając się czegoś z niego nauczyć. Miała oczy i uszy wiecznie otwarte na wszelkie nowe lekcje. Grant Hood – ten też miał wiele do stracenia. Siedział bez ruchu z wyrazem przygnębienia na twarzy, z rękami ułożonymi na piersiach i żołądku, jakby chcąc je osłonić przed niespodziewanym ciosem. Rebus wiedział, że Grant znalazł się w tarapatach. W przypadku przecieku do prasy, wszystkie oczy w pierwszej kolejności zwracały się na rzecznika. To on przecież miał najszersze kontakty z mediami: jakieś nieostrożne słowo, jakieś niewinne żarciki po alkoholu na koniec wystawnej kolacji. I nawet jeśli to nie jego wina, to rolą dobrego rzecznika prasowego była „minimalizacja szkód”, o czym wspomniała Gill Templer. Mając odpowiednie doświadczenie, można było ustawić dziennikarzy po swojemu, nawet jeśli w tym celu trzeba by się uciec do swoistego przekupstwa, na przykład obietnicą przekazania informacji w pierwszej kolejności na temat jakiejś innej sprawy w przyszłości…