Выбрать главу

Na Luizie odczucia matki nie robiły żadnego wrażenia. Wydawało się, iż dziewczyna nie ma serca lub że postępuje jak zadżumiona. Pogardzała sobą do tego stopnia, że nie odważyłaby się zbliżyć do murów kościoła. Grzech ciążył jej jak kula u nogi. Trwało to około roku...

Pewnego dnia, jesienią 1414 roku, przechodził przez miasto wędrowny kupiec. Szedł z Północy i, zdrożony, zatrzymał się u Mateusza, aby sprzedać białogłowom igły do szycia i robótek. Usiadł, żeby trochę odsapnąć, i opowiedział, jak to Caboche z częścią swoich ludzi uciekł do Bapaume. Na nieszczęście dla nich miasto zostało wkrótce zdobyte przez armaniaków.

Szymon Oprawca wpadł w ich ręce i został powieszony bez ceregieli, podob- ny los spotkał jego ludzi... Handlarz nie mógł pojąć, dlaczego pod koniec R S opowieści wysoka, jasnowłosa dziewczyna wybuchnęła śmiechem... i to jakim! Trzeba było go słyszeć!

Od tej chwili w Luizie nastąpiły zmiany. Zaczęła ubierać się odpowiednio, choć przywdziewała tylko czarne stroje jak wdowa i nadal chodziła we włosiennicy. W piątki pościła cały dzień, po czym udawała się do Notre Dame, gdzie długo i żarliwie modliła się do Czarnej Madonny, zanim podeszła do konfesjonału. Potem już zaczęła prowadzić normalne ży- cie, choć wypełnione pokutami i umartwianiem się.

- Wkrótce wstąpi do klasztoru - przepowiedziała Sara. - Zawsze tego pragnęła.

Nie była to prawda. Luiza nie chciała już wstąpić do klasztoru, ponieważ straciła cnotę, którą pragnęła ofiarować Bogu. Odnalazła drogę do Kościoła, lecz nie czuła się godna żyć wśród dziewcząt bez reszty poświęconych Panu. Swą pogardę dla samej siebie rozszerzyła na całą ludz- kość do tego stopnia, że sąsiedzi, jeśli nawet podziwiali jej zalety i surową pobożność, obawiali się jej szorstkiego charakteru.

* * * Podczas gdy Luiza kończyła modły, Katarzyna ziewała i rozglądała się dokoła. Nagle dostrzegła wysokiego mężczyznę stojącego nieopodal z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Z wyprostowaną dumnie głową i oczami utkwionymi w błyszczącym ołtarzu robił wrażenie, jakby rozmawiał z Panem Bogiem jak równy z równym. W jego postawie nie było odrobiny pokory, jaka przystoi człowiekowi w obliczu Najwyższego Majestatu, ale raczej coś bliskiego wyzwaniu.

Był to pan Garin de Brazey, wielki skarbnik Burgundii, skarbnik książęcych klejnotów koronnych, noszący ponadto tytuł koniuszego księcia Filipa, tytuł czysto honorowy, lecz wyróżniający tego zamożnego mieszczanina jako jednego z najbogatszych mieszkańców Dijon. Chodził do kościoła tylko w niedziele i święta, i to zawsze z wielką pompą. Dlatego Katarzyna, która znała go ze słyszenia, zdziwiła się, widząc go o tak wczesnej porze i na dodatek w dzień powszedni. Był to mężczyzna około czterdziestki, wysoki i solidnie zbudowany. Jego twarz o wyrazistych rysach, z profilem niczym z antycznej monety, byłaby piękna, gdyby nie grymas ironii wykrzywiający wąskie usta. Na głowie nosił obszerny kaptur z czarnego weluru z naszytym klejnotem przedstawiającym świętego Jerzego.

Lewe oko pana Garina zasłaniała czarna przepaska. Wielki skarbnik stracił je w wieku szesnastu lat w bitwie pod Nicopolis, w czasie szalonej wyprawy krzyżowej na Turków, w której towarzyszył Janowi bez Trwogi, naonczas jeszcze księciu de Nevers. Młody koniuszy został pojmany wraz ze swym panem. Z owych czasów wzięły początek jego fortuna i szlachectwo, które otrzymał za poświęcenie okazane władcy w ciężkich chwilach.

Dla kobiet w Dijon Garin de Brazey stanowił wielką zagadkę, gdyż uparcie pozostawał w stanie kawalerskim; nigdy nie spojrzał na żadną z nich pomimo licznych zabiegów i zakusów płci pięknej. Był bogaty, dość przystojny, ustosunkowany u dworu, uchodzący za myśliciela, nie było więc takiej rodziny wśród mieszczaństwa czy drobnej szlachty, która by nie przyjęła go chętnie do swego grona. On jednak zdawał się nie zauważać awansów, jakie mu czyniono, i ciągle mieszkał sam we wspaniałym pałacu, otoczony liczną służbą i cennymi zbiorami.

Luiza skończyła swe modły, wstała z klęczek i obie siostry wyszły z kaplicy, zagłębiając się w mroczne wnętrze kościoła. Jedyne oko wielkiego skarbnika wpatrywało się w Katarzynę. Im bardziej dziewczęta oddalały się od aureoli blasku Czarnej Madonny, tym ciemności stawały się bardziej nieprzeniknione. Szły ostrożnie, jedna za drugą, gdyż w kościołach chowano R S zmarłych i co krok pojawiały się nieoczekiwane przeszkody, nierówności i wykopy, na których można było skręcić nogę.

Katarzyna sięgała do dużej, miedzianej kropielnicy, kiedy jej stopa natrafiła na pękniętą płytę. Osunęła się gwałtownie na posadzkę z okrzykiem bólu.

- Jaka z ciebie gapa - bąknęła Luiza. - Mogłabyś uważać!

- Ależ tutaj nic nie widać - odparła Katarzyna, chcąc się podnieść, lecz z jękiem upadła z powrotem.

- Luizo, nie mogę wstać! Z pewnością skręciłam nogę. Pomóż mi...

- Pozwól, że ci pomogę - usłyszała nad sobą niski męski głos.

Jednocześnie spostrzegła dużą ciemną postać pochylającą się nad nią.

Sucha i ciepła ręka chwyciła ją, podnosząc z posadzki, podczas gdy silne ramię obejmowało jej talię.

- Oprzyj się na mym ramieniu bez obawy. Przy bramie czekają moi ludzie, którzy zaniosą cię do domu.

Luiza pobiegła przodem i otworzyła bramę, wpuszczając szeroką strugę oślepiającego światła. Katarzyna mogła w końcu przyjrzeć się twarzy mężczyzny trzymającego ją w ramionach: był to Garin de Brazey.

- Ależ, panie, nie zadawaj sobie tyle trudu... Stopa już mniej boli. Za chwilę będę mogła na niej stanąć.

- Czyż nie mówiłaś, że jest zwichnięta?

- To dlatego, że ból w pierwszej chwili był bardzo silny. Teraz czuję, że przechodzi. Już jest całkiem dobrze! Dziękuję ci, panie!...

W bramie uwolniła się od ramienia, które ją podtrzymywało, ale nie starało się jej zatrzymać, po czym niepewnie wykonała nieśmiały ukłon, rumieniąc się przy tym nieznacznie.

- Przykro mi, panie, że przerwałam ci modły...

Na twarzy wielkiego skarbnika pojawił się grymas mogący od biedy ujść za próbę uśmiechu. W pełnym słońcu czarna przepaska na oku dodawała obliczu dostojnika dramatycznego wyrazu, a czarny strój pogłębiał to wrażenie.

- Niczego nie przerwałaś - odparł krótko - a poza tym bardzo ci do twarzy z tym rumieńcem.

Nie był to komplement, raczej zwykłe stwierdzenie faktu. Wielki skarbnik skłonił się pospiesznie i oddalił na plac, gdzie czekał na niego służący, trzymając za uzdę czarnego narowistego konia. Katarzyna zobaczyła, jak Garin de Brazey lekko wskoczył na konia i zniknął w ulicy Kowali.

- Jeżeli skończyłaś już się mizdrzyć - oznajmiła Luiza bez cienia współczucia - możemy wracać. Wiesz, że matka na nas czeka, a wuj Mateusz spodziewa się, że pomożesz mu w rachunkach.

Katarzyna bez słowa podążyła za siostrą. Droga z kościoła do domu przy ulicy du Griffon, gdzie wuj Mateusz miał sklepik z materiałami, nie była długa. Katarzyna odwróciła się jeszcze, by zerknąć na fasadę kościoła, gdzie wśród fantastycznych kamiennych rzygaczy widoczna była śmieszna postać z żelaza, która na dużym zegarze z brązu młoteczkiem wybijała godziny. Figurkę tę, zwaną Jacquemartem, książę Filip Śmiały, dziadek obecnego księcia, zdjął z dzwonu alarmowego w Courtrai wiele lat temu, aby w ten sposób ukarać zbuntowanych mieszkańców miasta.

Od tego czasu Jacquemart stanowił nieodzowny element życia mieszkańców Dijon i stał się jednym z jego symboli. Katarzyna zawsze posyłała mu przyjacielski uśmiech na jego niewysoką wieżyczkę.